1/35 FL 282 V-23 Hummingbird
Kolibri
MiniArt – 41004
BUDOWA cz. 3/3
Trzecia, ostatnia część artykułu o budowie Kolibra będzie traktować o malowaniu powierzchni zewnętrznych i weatheringu. Zanim jednak przejdziemy do tego etapu, krótka ściąga z linkami do poprzednich materiałów:
Malowanie i brudzenie wnętrza »
Po zapodkładowaniu modelu w niektórych miejscach konieczne było naniesienie delikatnych poprawek. Zaszpachlowałem ubytki płynną szpachlówką i wyszlifowałem gąbkami Tamiyi o różnej ziarnistości.
MALOWANIE
Mając przygotowaną powierzchnię do malowania, musiałem podjąć decyzję, który wariant wybrać. Ciekawostką jest fakt, że producent przygotował do tego modelu pięć schematów wykończenia… tego samego egzemplarza w różnych okresach jego służby:
1. Niemieckie z kwietnia 1945 roku
2. Przejęte przez Amerykanów w czerwcu 1945 r. – tutaj domalowano oznaczenia zdobyczne na stateczniku pionowym (FE-4613) i zamalowano krzyże na oznaczeniach stateczników poziomych.
3. Z sierpnia/ września 1945 r., gdzie zamalowano krzyże na kadłubie oraz wszystkie swastyki i oznaczenia na stateczniku pionowym, i domalowano amerykańskie gwiazdy na drzwiczkach osłony silnika.
4. Z października 1945 r., gdzie ponownie namalowano krzyże na kadłubie, domalowano większe swastyki na stateczniku pionowym, zamalowano oznaczenia V-23 (oznaczenie wersji) na końcu ogona, przemalowano cały ster statecznika pionowego i nadano nowe numery T2-4613 (w międzyczasie Amerykanie zmienili schemat oznaczania zdobycznych maszyn). Pojawił się też szary trójkąt na lewym boku ogona, który najprawdopodobniej był łatą w poszyciu.
5. Całkowicie przemalowana srebrzanką amerykańska wersja z 1947 roku.
Szczerze powiedziawszy, wybór był dla mnie prosty od samego początku. Ostatnie malowanie odrzuciłem od razu, bo nigdy nie byłem wielkim fanem srebrzanki. Miałem zatem do wyboru nudne niemieckie malowanie lub amerykańskie wariacje na jej bazie. Wybrałem to, na którym działo się najwięcej, czyli czwarte (to u góry):
Nie stawiałem w tym modelu na jakiś bardzo przerysowany preshading, bo nie planowałem go przesadnie brudzić. Był to egzemplarz unikatowy (jeden z dwóch Kolibrów przejętych przez Amerykanów) i bardzo o niego dbano. Gdyby ktoś miał wątpliwości, jak ważny był dla Jankesów, to powiem tylko tyle, że Pan Sikorski (ten od Blackhawków i innych Super Stallionów) był jednym z głównych inżynierów badających właściwości lotne Kolibra.
Dlatego też w preshadingu skupiłem się jedynie na zasygnalizowaniu elementów ugięcia płótna. Niestety, częścią wypraski hańby były m.in. stateczniki poziome (patrz recenzja), które mimo, że w oryginale były tej samej konstrukcji co statecznik pionowy, nie zasłużyły na jakiekolwiek ślady ugięcia płótna. Na tym etapie jedyne, co mi pozostało, to nanieść delikatny światłocień, który miał imitować zapadnięcie się materiału w przestrzeniach międzyżebrowych.
Po tym przyszedł czas na nałożenie RLM 76 na spodzie…
…i RLM 71 na górze
Bardzo chciałem dla Was przetestować jakość ukraińskich kalkomanii, ale z przyzwyczajenia zamówiłem maski u mojego serdecznego kolegi – Krzysztofa Tengli. Maski mają to do siebie, że dają pełną kontrolę nad budowaniem koloru, dzięki czemu pierwotne niemieckie oznaczenia mogłem odtworzyć jako trochę bardziej przygaszone.
W międzyczasie pomalowałem ster statecznika pionowego Olive Drabem i którymś odcieniem amerykańskiej szarości z okresu II wojny światowej, a następnie tymi samymi kolorami “zamalowałem” to, co w oryginale zamalowali Amerykanie.
Potem korzystając z masek naniosłem niemieckie oznaczenia, które Amerykanie niezbyt wiernie ‘odtworzyli’.
Tym samym zakończyłem proces malowania. W jego trakcie posłużyłem się uwiecznionymi na zdjęciu farbami.
Całość zabezpieczyłem lakierem bezbarwnym Mr.Hobby GX112… i tutaj odkryłem coś, czego nie zauważyłem wcześniej, a co sprawiło mi wiele problemów później – MiniArtowska imitacja płótna okazała się “głęboko porowata”. Przy tak wielu krawędziach i ugięciach problem ten był średnionaprawialny (spore ryzyko, że wnętrza pozostaną chropowate, gdy krawędzie wskutek szlifowania zetrą się już do podkładu). Efekt moich prac naprawczych nie do końca mnie zadowolił, ale zmywanie na tym etapie budziło jeszcze mniejszy entuzjazm. Niestety, ten sam problem odkryłem w kolejnym modelu tego producenta (link do budowy »), który też już pomalowałem…
Dla spostrzegawczych nakleiłem też jedyną w tym modelu kalkomanię i nie mogę jej nic zarzucić.
Przyszedł czas na wykończenie kokpitu. Narzędzia sterujące postanowiłem zwaloryzować o jakieś kable.
Troszkę pobrudziłem zwaloryzowaną wcześniej przeze mnie owiewkę z wypraski hańby (więcej tutaj »)
Dołożyłem delikatnie zabrudzone pasy z Eduarda. Zakamarki kokpitu dodatkowo pobrudziłem szaro-brudnymi washami, a następnie rozmyłem je pędzlem zwilżonym w rewelacyjnym Oils Thinnerze z polskiej firmy Modellers World.
Tak prezentował się kokpit gotowy do zamknięcia:
Mniej więcej na tym etapie złamałem też złotą zasadę robienia modelu “spudła” i zacząłem grzebać za jakimiś zdjęciami prawdziwej maszyny. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem to:
Tak więc na ogon poszedł mat (z wyłączeniem steru, który dostał satynę)
Mat wyciągnął dziesiątki warstw farby w miejscu wielokrotnego malowania kolejnych oznaczeń. Schodek, który się w ten sposób pojawił, “zalałem” GXem i wyszlifowałem tak, żeby nie było śladu.
W oryginale “drzwiczki” na kadłubie wyraźnie się odróżniały od reszty kadłuba. Naniosłem na kadłub szary wash aerografem, a następnie rozmyłem go ruchami góra-dół, posługując się zwilżonym, szerokim pędzlem.
Na dziób poszedł lakier błyszczący. Niestety chropowatość imitacji płótna nie pomogła w uzyskaniu wysokiego połysku.
Przy okazji dałem trochę światłocienia na szarym trójkącie.
Koła przybrudziłem brązowym washem z Ammo i delikatnie zakurzyłem pigmentem AK-Interactive.
WALORYZACJA
I gdy te koła zamontowałem… okazało się, że model leci na ogon! I tutaj MiniArtowi należy się bura. To jest ich trzeci przepak tego modelu, więc nie wierzę, że producent nie wiedział o tym problemie. Nawet jeśli nikt u nich w firmie nie zrobił testowego modelu, to na pewno klienci zwrócili im na to uwagę. W całej instrukcji nie ma ani jednej adnotacji, że może gdzieś przydałoby się trochę ołowiu.
Jako recenzent czuję się społecznie odpowiedzialny, żeby Was o tym poinformować. Ołów trzeba wpakować, gdzie się da (a w niewielu miejscach się da). Jeżeli ktoś rozważa budowę tej miniatury modelu i nie chce robić do niej podstawki, to zalecam wyposażenie się w Liquid Gravity (tutaj więcej na ten temat ») i załadowanie go do przekładni, silnika, zbiorników paliwa i w koła. Można jeszcze próbować odrobinę dosypać do noska, ale ostrożnie, bo tablica nie zasłania całkowicie tej przestrzeni.
Mnie pozostała jedynie opcja wklejenia magnesu neodymowego w przednie koło i przymocowanie go do lustra.
“Delikatnie” sfrustrowany zacząłem ponownie analizować zdjęcia archiwalne i zauważyłem, że boczne zbiorniki paliwa poza tym, że miały przewody paliwowe, były też mocno sfatygowane. Najpierw wkleiłem grubsze druty mające imitować przewody paliwowe.
Rozpocząłem frezowanie wgnieceń mini-szlifierką.
Bruzdy zalałem Tamiya Extra Thinem w celu wygładzenia krawędzi i “wypoziomowania” wgnieceń.
Całość zamalowałem błyszczącym GX2, żeby zobaczyć jak prezentują się stworzone ugięcia.
Głębsze dziury zalałem płynną szpachlówką, potem wyszlifowałem i ponownie natrysnąłem GX2.
Tak przygotowane zbiorniki pomalowałem Polished Aluminium z Alclada
Następnie nałożyłem RLM 71
Trochę ciemniejszym kolorem pomalowałem opaski zbiorników dla zwiększenia kontrastu.
Pędzlem wykończyłem drobne metalowe elementy i odrobinę przybrudziłem.
Jak na wcześniej załączonym zdjęciu widać, MiniArt przemilczał też fakt, że akurat Koliber w moim malowaniu miał przyspawane do nosa dodatkowe narzędzia pomiarowe. Długo z tym zwlekałem tłumacząc sobie, że to tylko zwykły model “spudła”, aż zainspirowany świetną robotą Alberta przy waloryzacji Sokoła (tutaj ») postanowiłem dorobić ten ciekawy detal. Podczas krótkiej konsultacji z doktorem inżynierii lotnictwa (pozdrawiam Michał Garbowski) ustaliliśmy jak mogło to wyglądać (zachowało się jedno średnio wyraźne zdjęcie i jeszcze mniej wyraźny filmik). Przeszedłem do projektowania.
Stelaż wykonałem z pręta węglowego 0,6 mm…
…zaś rurę do pitota z igły od wenflonu 1,7 mm (i tutaj pozdrawiam Miecia Pietruchę, bo to od niego prezent). Nosek pitota zrobiłem z pręta Plastructu o grubości 2 mm…
…który wyszlifowałem papierem ściernym używając mini-szlifierki w charakterze tokarki.
Dodałem resztę czujników i kabelków (potem usunąłem dwa kable z rury, bo podobno powinien być tylko jeden).
Zmalowałem całość Alcladami i Olive Drabem (przypominam, że to była już amerykańska przeróbka)
Wszystko, czego użyłem do waloryzacji:
Trochę się nagimnastykowałem, żeby to poprawnie zamontować w modelu. Efekt jaki jest, każdy widzi.
BRUDZENIE
Brudzenie rozpocząłem od zrobienia zacieków na ścianie dolnej osłony silnika, które rozmywałem od góry do dołu szerokim pędzlem.
Wydech postarzyłem kilkoma odcieniami rdzawych mieszanek emalii i pigmentów z AK-Interactive.
Metodą “biedronki” naniosłem kilka odcieni brudnych washy na spód modelu.
Plamki emalii następnie rozprowadziłem i zblendowałem po całym spodzie, tapując pędzlem zwilżonym w Oils Thinnerze.
Na dolnej belce zrobiłem to samo, z tym że na koniec przejechałem jeszcze kilka razy po całej powierzchni z góry do dołu, aby brud zaczął wyglądać jak zacieki.
Przestrzeń w miejscu, gdzie idą przewody paliwowe, wymagała grubszego usyfienia.
Uznałem, że dolna część ogona od strony silnika mogła przyjmować odrobiny oleju, więc naniosłem w tym miejscu trochę Fuel Stainsa rozbełtanego z Wet Effectsem.
Przy dolnej krawędzi ogona dołożyłem trochę zacieków kurzu szarym washem Modellers World.
Miejsca łączenia powierzchni bardzo subtelnie pobrudziłem brązowym washem, wtapowując bród zwilżonym pędzlem w stronę szczeliny…
… i na tym powinienem skończyć, ale podczas robienia zdjęć złamała się jedna łopata. Szczerze powiedziawszy, jestem bardzo zdziwiony, że dopiero teraz 🙂 Naprawiłem ją z użyciem pręta stalowego 0,3 mm i muszę zapamiętać, że taki zestaw naprawczy będzie mi potrzebny na każdej wystawie.
Zanim przejdziemy do galerii, kilka słów podsumowania. To miał być prosty model “spudła” z serii tych mniej ambitnych – na odstresowanie. Wyszło jak zwykle. Z efektu końcowego jestem bardzo zadowolony. To jedna z tych miniatur, na których zatrzymuję wzrok na dłużej, gdy patrzę na moją “witrynę splendoru”, jak nazywa ją moja żona. Jest to na pewno model wymagający. Gdy chce się go wykonać na jakimś poziomie, wymaga sporo zaangażowania. Praktycznie każdy element trzeba pomalować z dwóch stron. Nie ma tu miejsca na upraszczanie sobie roboty, przez co mimo niewielkich rozmiarów i niezbyt wysokiej szczegółowości całość powstaje dosyć powoli.
Tym, którzy dotrwali do tego miejsca, dziękuję za uwagę. Galeria poniżej 🙂
I kilka zbliżeń 😉
Kamil Trembacz
Dawno temu w Świdnicy : http://um.swidnica.pl/media/Encyklopedia/czescVI.pdf
Pozdrawiam
Świetny artykuł! Dzięki za udostępnienie 🙂
PS. Wiedziałem, że tylko dwa Kolibry trafiły do USA, ale nie wiedziałem, że tylko jeden V23 😉