1/48 C18S American passenger aircraft
ICM – 48185
Co jakiś czas mam przypływy głębokich wyrzutów sumienia, że moje zainteresowania modelarskie krążą prawie wyłącznie wokół sprzętu wojskowego. Łypię wtedy pożądliwie na jakieś cywilne obiekty, ale na łypaniu zwykle się kończy, bo na warsztacie i tak w końcu lądują narzędzia mordu i terroru. I tak od dawna łypałem na wypuszczane przez ICM kolejne mutacje Beechcrafta Model 18. Jeśli wierzyć Wikipedii, ten niepozorny samolot był budowany w różnych wariantach (i pod różnymi nazwami) w latach 1937-1970 (!), a powstało ponad 9 tys. egzemplarzy. ICM wydał model po raz pierwszy w 2014 roku, jako C-45f/UC-45F, następnie wypuszczając kolejne wersje i warianty. Jak dotąd, Beechcraft 18 doczekał się już pięciu edycji pod banderą ukraińskiego producenta (i dodatkowo jednej jako przepak z logo Revella). Prezentowana tutaj, jak dotąd ostatnia, wreszcie wpadła w moje łapska…
Model zapakowany jest w typowe dla ukraińskiego producenta sztywne, kartonowe pudełko.
Elementy modelu znajdują się na wypraskach z szarego, lekko szorstkiego plastiku. Jedna duża ramka zawiera liczne średnie i drobne elementy:
Uzupełniają ją dwie kolejne – mniejsze
Połówki kadłuba to oddzielna ramka. Zwracam uwagę na sympatyczną opcję otworzenia drzwi do kabiny pasażerskiej:
Górna i dolna część płata to oddzielne elementy:
Pierwszy rzut oka na wypraski z bliska zostawia pozytywne wrażenie. Elementy są czyste, brak jest nadlewek i jamek skurczowych, a ślady po wypychaczach są w rozsądnie dobranych miejscach. Linie podziału blach są równe i ostre.
Nawiasem mówiąc, jestem więcej niż pewien, że antenki odlane wraz z kadłubem połamię w trakcie budowy modelu, ale może inni są delikatniejsi…
Dobre wrażenie nie znika wraz z dalszymi oględzinami:
Dla przykładu, tablica przyrządów ma ładnie zaznaczone zegary i wszystko byłoby fajnie, gdyby producent dołożył kalkomanię z zegarami. Ale… nie dołączył, więc pozostaje albo zaopatrzyć się w zamienniki, albo sięgnąć do przydasiów i wyfasować z nich odpowiednie nalepki.
Drobne detale wyglądają dobrze, choć kanały doprowadzające tworzywo są grube i trzeba będzie to obrabiać.
Nie patrzymy na kawałek silnika tylko na koła – też fajne…
Powierzchnia skrzydeł jest również całkiem przyzwoita, choć nie jest to oczywiście klasa Tamiyi czy nowego Eduarda.
Ślady po wypychaczach na fotelach pasażerów (po waszej prawej) schowają się pod poduszkami. Te na fotelach pilotów (po lewej) trzeba będzie zaszpachlować.
Kółko ogonowe odlane wraz z widelcem.
A teraz pora na porcję dziegciu…
Wnętrze przedziału pasażerskiego nie grzeszy zdetalowaniem. Burty są gołe, na dodatek zeszpecą je wklejone “okna zespolone”. Ale jestem w stanie zrozumieć, że postawiono tu na łatwość montażu. Prawdopodobnie i tak niewiele będzie widać przez szybki. No, chyba że wybierzemy opcję otwartych drzwi do przedziału pasażerskiego – wtedy czeka nas więcej pracy na dopracowanie wnętrza.
Podłoga kabiny też jest goła, montujemy tylko na niej (całkiem fajne) fotele. A robi za nią po prostu powierzchnia dolnej połówki płata.
Nie da się też nie zauważyć trochę kontrowersyjnego odwzorowania żebrowania klap i powierzchni sterowych. Bo wygląda to tak:
O ile w pierwszym momencie byłem dość mocno zniesmaczony ich widokiem, to po obejrzeniu w sieci współczesnych filmików prezentujących wciąż lotne egzemplarze mogę stwierdzić, że nie jest źle. Przetłoczenia są może trochę przerysowane, ale da się z tym żyć. To faktycznie tak właśnie wyglądało – wystające przetłoczenia na metalu, a nie staroświeckie ugięcia płótna na żeberkach.
Teraz pora na moim zadaniem największą zdradę i niezdezynfekowany nóż wbity w plecy współmodelarzy, a mianowicie silniki. No cóż, jak na te skalę są one toporne. Brak jest ożebrowania na cylindrach, a popychacze mają subtelność szyn kolejowych. Szkoda, że nie wykonano popychaczy oddzielnie, łatwiej by było to wyprowadzić.
Sprawa boli tym bardziej, że silniki są w tym samolocie dość mocno eksponowane i nie kryją się za cienkim, dwupłatowym śmigłem i niewielkim kołpakiem. Szkoda. Ratunkiem są jednak żywiczne zamienniki.
Czas na ramkę przeźroczystą. Ta zostawia bardzo dobre wrażenie. Złożone oszklenie zostało podzielone na w miarę płaskie segmenty, dzięki czemu uniknięto niepotrzebnych zniekształceń. Jak to się będzie montowało, to inna historia, ale akurat dopasowanie w nowych modelach ICM zwykle nie sprawia problemu.
Kalkomanie pozwalają na wybór między dwoma malowaniami (o nich za chwilę). Ich jakoś techniczna – druk, grubość filmu – są znacznie lepsze niż drzewiej bywało u tego producenta.
Tylko ten brak zegarów…
No i instrukcja – estetyczna kolorowa broszurka na kredowym papierze.
Plan montażu wygląda przejrzyście.
W tym miejscu warto zwrócić uwagę na fakt, że producent pokusił się o odtworzenie elementów łoża silnika i sąsiednich bambetli, co jest widoczne przez wnęki podwozia głównego.
Producent proponuje dwa malowania, obydwa cywilne i oparte na naturalnym kolorze metalu z kolorowymi aplikacjami.
Trochę w tej recenzji ponarzekałem, co może sprawiać wrażenie, że model mi się nie podoba. Nie ukrywam, że oczekiwałem po nim trochę więcej, ale to wciąż bardzo fajny zestaw, pozwalający na zbudowanie niebanalnego modelu zgrabnego samolotu. Zwykle nie poruszam w recenzjach tematu ceny, ale oceniając model nie można o tym zapomnieć, że ta dwusilnikowa maszyna kosztuje mniej, niż nowe, znacznie prostsze jednosilnikowce, dlatego pewne uproszczenia są nieuniknione. A dotyczą głównie miejsc słabo lub prawie niewidocznych. Zamierzam wkrótce wziąć ten model na warsztat i podzielić się z Wami wrażeniami z budowy.
Artur Osikowski