1/48 F/A-18E Super Hornet
Meng – LS-012
Gdy kilka miesięcy temu Meng niespodziewanie zaanonsował model F/A-18E Super Horneta, wielu modelarzy było mile zaskoczonych. Czyżby kończyła się era zestawów Hasegawy? Było nie było, Super Hornety od producenta z Wysp Japońskich były powszechnie uznawane za najlepsze miniatury tego amerykańskiego myśliwca pokładowego. Chiński Meng na pewno nie jest specjalistą od współczesnego lotnictwa. Przed Super Hornetem zrobił w zasadzie tylko F-35A (co też swego czasu było dużym zaskoczeniem) i to by było na tyle, jeśli chodzi o modele współczesnych i popularnych maszyn odrzutowych. Tak więc gdy po kilku miesiącach nowy Szerszeń pojawił się w sklepach, nie sposób było powstrzymać mnie przed sprawdzeniem, co też tam Chińczycy wykombinowali w temacie.
Przejdźmy jednak od nudnego wstępu do konkretów. Czym jest Super Hornet zapewne tłumaczyć nie muszę, ale wspomnieć warto. To obecnie podstawowa maszyna amerykańskiej marynarki i jeden z głównych nośników demokracji. A przy okazji jeden z najpopularniejszych tematów modelarskich. Ze współczesnego lotnictwa jedynie chyba F-16 można uznać za bardziej popularnego.
Meng dostarcza nam swój zestaw w dużym, bardzo wysokim i twardym pudle kartonowym. Z daleka czuć solidną robotę. Nic się nie ma prawa pogiąć czy połamać. W środku, mimo stosu wyprasek, jest luźno, wręcz pustawo. Ale to dobrze, bo jest miejsce na przechowanie potencjalnych dodatków.
Obwolutę zdobi ładna grafika F/A-18E w locie. To taki typ kolorowego obrazka, po którego obejrzeniu aż się chce rozgrzebać nowy warsztat. Jest też znaczek Boeinga, któremu Chińczycy widać zapłacili za prawa do użytkowania loga i nazwy. Jest nawet naklejka z metalicznej i opalizującej folii z logotypem z boku pudła, więc profesjonalizm z kartonika aż bije. Tak, to jest prawdziwy model Boeinga F/A-18E, a reszta to podróbki bez loga. Boczne ścianki opakowania zdobią dwa (z czterech dostępnych) przykładów kamuflaży. Jest tam też lista farb AK Interactive do wykorzystania. Obwoluta jest więc kolorowa, bardzo schludna i zachęca do kupna.
Skoro pudełko omówione, czas zajrzeć do środka. A jest tam sporo różnego rodzaju dobra. Mamy tu 21 wyprasek z szarego plastiku, 5 z przezroczystego, dwa arkusze kalkomanii, arkusik masek oraz blaszkę fototrawioną. Nie liczę już metalowych kołeczków i gumowych tulejek do mocowania. Tak więc zestaw jest multimedialny i stosunkowo bogaty.
Warto przy tym nadmienić, że z tej imponującej ilości 26 wyprasek, większość to malutkie ramki z uzbrojeniem albo pojedyncze fragmenty kadłuba. Bo kadłub składa się z górnej i dolnej części, tworząc główną bryłę modelu. I te elementy, największe w pudełku, Meng dostarcza gotowe do montażu. Bez ramek, gotowe po prostu do złożenia i sklejenia.
W praktyce nawet nie trzeba niczego odcinać czy szlifować. Gdyby ktoś chciał, to może testowo złożyć to w 3 sekundy. Jak widać na zdjęciach, połówki dopasowane są lepiej niż dobrze. A to przyzwoicie wróży spasowaniu pozostałych części. Nadmienić też trzeba, że sam pomysł na łączenie kadłuba, choć nie nowy, to na pewno jest przemyślany. Nie mamy tutaj po prostu kołeczków mocujących i równoległych do nich otworów. To znaczy: one są, ale poza nimi są też dwa bardzo grube i solidne kołki i dostosowane do nich grube i solidne tuby mocujące. Dzięki temu kadłub można złączyć na wcisk, bez kropli kleju. Wszystko pasuje jak ulał. Odrobina szpachlówki jest wskazana, ale tylko odrobina. A do tego mamy bardzo solidne wzmocnienie bryły modelu, bo te mocujące kołki są czymś na kształt wewnętrznego stelaża. Proste i efektowne, a przy tym efektywne.
A skoro zacząłem od korpusu, to warto wspomnieć już teraz o jakości wyprasek. Dotyczy to w zasadzie wszystkich części zestawu. Mamy więc tu dość cienkie i wyraźne linie podziału, jak i podobne nitowanie. Osobiście wolę linie nieco cieńsze i wyraźniejsze, jakie robi niedościgniona wciąż Tamiya czy nawet czasami Hasegawa. Super Hornet Menga nie jest aż tak wychuchany i subtelny pod tym względem, co nie znaczy że jest źle. Bo nie jest. Dodatkowo, co już może podobać się mniej, takie elementy jak panele czy włazy są podkreślone nieco szerszymi i bardziej rzucającymi się w oczy liniami podziału. Nie jestem przekonany czy to nie przesada, która może odrobinę razić na gotowym modelu. Ale to jest na razie tylko „może”, bo trzeba zobaczyć jak to wszystko wygląda pokryte farbą i washem.
Co do ogólnej jakości samych detali, to jest naprawdę dobrze i widać, że Meng zrobił spory krok do przodu w porównaniu z ich F-35A.
Choć bywa nierówno. Taka kabina, na przykład, to miejscami wciąż poziom starego Hobby Bossa, czyli prosta wanna pilota plus tu i tam kabelki odlane z plastiku. Do tego jednak dochodzi ładny fotel i wyraźne boczne panele przyrządów. A wszystko okraszono ostrymi i szczegółowymi detalami. Podobnie jest na pięknie uszczegółowionej tablicy przyrządów.
Ale to nie wszystko, bo są też bardzo przyzwoicie wykonane wnęki podwozia, gdzie producent postarał się nawet o orurowanie z odlanych oddzielnie części. Dotyczy to co prawda tylko przedniej wnęki, ale i te dla głównego są wcale nie gorsze. Jeśli porównać je z żywicznymi odpowiednikami Airesa, to tracą naprawdę niewiele, jeśli w ogóle. Świetna robota. Praktycznie wszystkie detale, które są całkiem liczne, są śliczne i wyraźne. Ale czasami aż się prosi, żeby dorzucić do kabiny jakieś konkretne graty czy jakieś okablowanie tu i tam, tak jak to ostatnio regularnie robi GWH w zestawach Su-27 i pochodnych. Kto jednak lubi sobie model zwaloryzować na własną rękę, ten pewnie doceni swego rodzaju przystępność do pewnych obszarów płatowca. Wspomniane wnęki podwozia, nie dość, że wykonane zostały jako odrębne części, to jeszcze trzeba je złożyć wraz z bocznymi ściankami. W teorii utrudnia to odrobinę pracę montażową. Ale w praktyce, szczególnie gdy porówna się to z zestawami Super Horneta Hasegawy, widać o ile łatwiej dodać teraz do modelu coś od siebie. Nie mówiąc już o ułatwieniu montażu potencjalnych żywicznych wnęk podwozia. O ile ktoś takie w ogóle zrobi. Bo na tę chwilę nie widzę w ogóle takiej potrzeby.
Niebrzydkie wnęki podwozia i kabinka to nie jedyne zalety zestawu. Bo F/A-18E Menga to imponujący pakiet opcji. Czas nie stoi w miejscu i coraz więcej modeli jest produkowanych właśnie tak, aby ułatwić pewne zabiegi konfiguracyjne. Meng nie odbiega tutaj od czołówki. Mamy klasykę, czyli otwieraną kabinkę. A w niej możemy posadzić pilota, dla którego otrzymujemy nie tylko 4 ręce do wyboru, ale też i dwa rodzaje głów. Czy też raczej hełmów, bo opcjonalnie mamy taki z systemem HDMS oraz zwykły. Choć całkiem możliwe, że są to też elementy do wykorzystania w przyszłej wersji F myśliwca, o ile Meng ją kiedyś wyda. Czyli dla drugiego pilota.
To jednak nie koniec opcji, a dopiero początek. Zestaw dostarcza nam dwa rodzaje dyszy silników. Te do starszych wersji, jak i nowszych – z wycięciami w lamelkach. Mamy tu też dwa rodzaje wydechów ECS, starsze i nowe. Są też naturalnie skrzydła z pełną mechanizacją płata, jak również ruchome stery wysokości i kierunku. No i same skrzydła można zamontować w pozycji rozłożonej oraz parkingowej. Podobnie jest z golenią przedniego podwozia, oddzielne elementy odpowiadają za jej konfigurację w wersji parkingowej jak i startowej. Jest drabinka pilota do zamontowania, a także zróżnicowane uzbrojenie do podpięcia. Możliwości konfiguracyjnych jest sporo.
W ogóle to ten zestaw sprawia wrażenie jakby projektanci próbowali pożenić stare z nowym. Stare to tradycyjny podział technologiczny i czasami poziom detali. Nowe to jednak pewnego rodzaju próby pogoni za światową czołówką, widoczne w wielu miejscach modelu. Nie jest jednak tak, że to, co stare, to z automatu gorsze. Takim miksem są choćby wloty powietrza i kanały dolotowe. Te ostatnie nie dość, że pełne, to jeszcze składane z dwóch połówek, co pociąga za sobą męczącą obróbkę i malowanie. Z drugiej strony mamy bardzo fajnie odlane wloty ciągnące się aż do bocznych części gondoli silników. Trochę to przypomina nowe rozwiązania w serii Su-27/35 od GWH. Przy czym sam montaż kanałów, będących wypełnieniem rzeczonych wlotów, za prosty to nie jest. Nie dość, że składa się je z dwóch połówek, to potem dokleja się do nich zmontowane wnęki podwozia. Taki pakiet montuje się potem w dolnej połówce kadłuba i dopiero całość zakrywa wlotem, jak skorupą. Ten ostatni nie tylko musi zetknąć się niemal idealnie z krawędzią kanału, ale też dobrze dopasować do krawędzi wnęki podwozia. Czy to wszystko da się łatwo zgrać? Sam jestem ciekaw, jaki będzie efekt.
Golenie kół Meng potraktował także bardzo poważnie. Nie tylko otrzymujemy szczegółowe miniatury tych części, ale są one dość skomplikowane w budowie. Golenie podwozia głównego, co nietypowe, składane są z dwóch niesymetrycznych połówek. Niestety nie będzie łatwo usunąć tam śladów po łączeniach, które muszą być w takiej sytuacji bardzo widoczne. Za to dostajemy sporo wszelkiego drobiazgu jaki tworzy tę cześć podwozia, wraz z charakterystycznym zawiasem na przegubie. I podobnie jest z przednią golenią, na szczęście odlaną w głównej części w jednym kawałku. Ona też jest wzbogacona wieloma detalami, co skutkuje niemalże „efektem wow”. Miło, że Meng zrezygnował z odlanych imitacji okablowania, które z reguły trudno ładnie pomalować, jak i trudno też usunąć w celu położenia własnego. Całość uzupełniają koła z przyzwoitymi szczegółami i bieżnikiem na oponach, niestety pozbawione stosownego ugięcia. Są one tradycyjnie odlane z dwóch połówek, co nie jest już takie fajne.
Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to na pewno są to pylony i wyrzutnie pocisków, jak i wszelkie elementy sterowe powierzchni nośnych. Także stateczniki pionowe. Było nie było, mamy 2021 rok i odlewanie dosłownie każdego pylonu czy klapy z dwóch symetrycznych połówek to coś, co trąci odrobinę myszką. Bo raz, że krawędzie spływu takich np. sterów są wtedy zbyt grube. A dwa, że sklejanie wszystkiego z połówek to dodatkowa robota z usuwaniem śladów łączenia. Wiele firm potrafi już ten problem rozwiązać, Meng sobie nie poradził.
Za to otrzymujemy ciekawe rozwiązanie mechanizmu składania skrzydeł. W zależności od tego, czy chcemy zrobić płat złożony czy nie, musimy uprzednio zamontować swego rodzaju wkładkę. Pomiędzy górną a dolną połówką należy wkleić coś w rodzaju wzmocnienia skrzydła. Gdy ma być ono złożone, to ta część wygląda jak klasyczny kątownik, gdy niezłożone – jest płaska. To rodzaj bazy, do której potem montujemy zewnętrzną część skrzydła. Zapewnia to nie tylko solidny punkt sklejenia, ale też dzięki otworom i kołkom mocującym montaż przebiega bardzo sprawnie. Wszystko pasuje do siebie i nie ma obaw, że coś odpadnie w trakcie operowania modelem.
Kończąc temat szarego plastiku nie można pominąć kwestii podwieszeń. W przeciwieństwie do modelu F-35, producent okazał się tu dość szczodry w tej kwestii. Tak więc otrzymujemy do udekorowania maszyny:
– 2 rakiety na podczerwień AIM-9X Super Sidewinder
– 2 x AIM-9L Sidewinder (Super Hornety przenoszą oba pociski IR)
– 3 x AIM-120C – rakiety średniego zasięgu naprowadzane radarowo
– 2 sztuki bomb GBU-24 naprowadzane laserem
– zasobnik celowniczy AN/ASQ-228
– 4 zewnętrzne zbiorniki paliwa.
Dostajemy nie tylko komplet uzbrojenia przeciwlotniczego, ale też i całkiem atrakcyjne bomby do zadań szturmowych. Szczególnie GBU-24 wyglądają niezwykle efektownie, choć to niezbyt często widywane podwieszenie pod prawdziwymi Superbugami. Trochę jednak szkoda, że Chińczycy zapomnieli o najbardziej charakterystycznym dziś uzbrojeniu bombowym, jakie przenoszą F/A-18E. Mam na myśli bomby JDAM. Byłoby też fajnie, gdyby w pudełku były GBU-31, przydałyby się także małe GBU-38. No ale jak się nie ma co się lubi… Za to uzbrojenie jest najwyższej jakości. Bomby co prawda składać trzeba z dwóch połówek, ale detale – pyszności. Całkiem serio: to jedne z najładniejszych rakiet i bomb, jakie spotkałem we współczesnych plastikowych zestawach. Naturalnie jest to uzbrojenie z już sprzedawanych przez Menga zestawów z podwieszeniami, a nie robione specjalnie dla tego modelu, co warto podkreślić.
Bomby dodatkowo można zmontować ze specjalnymi, winylowymi tulejkami w środku. Dzięki temu można je zamiennie podwieszać na pylonach, dla których producent przewidział metalowe bolce do wklejenia i zamocowania. Moim zdaniem patent znacznie wygodniejszy i praktyczniejszy niż magnesy neodymowe stosowane przez niektórych modelarzy.
Wiatrochron i owiewka, podobnie jak pozostałe szklane części, odlano w sumie na pięciu wypraskach. Do tego sama owiewka z kawałkiem ramki zapakowana jest jako oddzielna część. A zabezpieczone to wszystko jest niezwykle solidnie. Nie dość, że wypraska odlana jest ze specjalnymi ramkami chroniącymi wiatrochron, to jeszcze jest to wszystko starannie zawinięte w folię stretch, tak na wszelki wypadek. No i nie ma szans, żeby to się jakoś porysowało czy otarło, bo folia przykleja się do plastiku i nie porusza względem niego. Podobnie jest z owiewką. Brawa dla autora pomysłu – prostego, ale skutecznego.
“Szklane” części należy ocenić bardzo pozytywnie. Są krystalicznie przejrzyste, niezbyt grube i prawie nie deformują obrazu. Owiewka co prawda ma szew po formach suwakowych, który trzeba usunąć, ale dziś to standard przy tego typu kształtach. Zarówno ona, jak i wiatrochron są solidnie ponitowane. Reszta przezroczystej wypraski zawiera takie elementy jak światła pozycyjne, głowicę zasobnika celowniczego czy HUD. Szkoda, że zabrakło na niej świateł pozycyjnych na końcówkach skrzydeł, jak i podobnych, malutkich światełek montowanych na krawędziach owiewek pod skrzydłami. F/A-18 Kinetica pokazuje, że można o tym pamiętać i takie drobiazgi dopracować.
Ale to nie wszystko jeśli chodzi o szkło. Meng dołączył dwie małe wypraski z przezroczystego plastiku do uzbrojenia. Dostajemy więc zarówno szklane osłonki do głowic obu bomb, jak również do obu Sidewinderów.
Do wnętrza owiewki producent zaprojektował ramę, która niestety jest kompletnie goła i trzeba ją waloryzować na własną rękę. Brakuje tu choćby blokad zabezpieczających kabinę przed rozhermetyzowaniem (charakterystyczne haki), które zapewne za chwilę Eduard wypuści w swoich zestawach blaszek.
Skoro jednak Meng przygotował własną fototrawionkę, to mógłby dać tam coś więcej niż dał. Bo skoro o blaszkach mowa, to zacznę od tego, czego tam nie ma. A nie ma pasów pilota – jakże charakterystyczne niedbalstwo. Sam fotel dość elegancki, ale pasów nie ma, nawet na kalkomaniach. Dlaczego? Bo tak.
Co jest więc na tym niewielkim arkuszu wrzuconym do pudełka? Bieda głównie jest. A konkretnie bieda w trzech częściach, czyli siatka do kokpitu (tuż za fotelem pilota) i dwie turbiny do silników. Nie ma pasów, nie ma innych elementów kabiny, anten i tego typu rzeczy, który wykonane z blachy wyglądają lepiej niż z plastiku. Zarobią za to producenci dodatków.
Kalkomanie to osobny i dość interesujący wątek. Meng nie pożałował pieniędzy i zamówił je w Cartografie. Czyli poziom druku najwyższy z możliwych. Co widać.
Wszystkie nalepki są śliczne, zgrabne, ostre i wyraźne. Brak rastra, brak przesunięć kolorów, nadwyżki filmu minimalne i tylko tam, gdzie trzeba. Zapewne kładą się też znakomicie, jak to u Cartografa. Ale jest jedno „ale”. Chińczycy nie byliby sobą, gdyby czegoś nie zwalili. W sumie to nawet trzech rzeczy. Pierwsza to drobne napisy eksploatacyjne, które w dużej części wydrukowane zostały jako na chama narysowane kreski i kropki. I nie, nie jest to zapis alfabetem Morse’a. Ot, takie uproszczenia. Z daleka wygląda to jeszcze jako-tako, ale z bliska to po prostu śmiesznie. Śmieszne jest też to, że te kreski i kropki czasami sąsiadują z wyraźnie mniejszymi napisami, które są przedstawione jako normalny, czytelny tekst, czyli jednak się dało. Przynajmniej miejscami. Drugi problem to brak konsekwencji w kolorystyce. Jedno z malowań Super Horneta to klasyczny low-viz, gdzie napisy i oznaczenia na stateczniku powinny być po prostu ciemnoszare. Meng zrobił część w kolorze szarym, a część w czarnym. Na modelu będzie wyglądać to po prostu głupio i albo trzeba będzie sięgać po maski, albo aftermarketowe kalkomanie, o ile chce się, żeby to jakoś wyglądało. No i jeszcze kalkomanie do kabiny. Przy tak ładnie odlanej tablicy pilota, tak bardzo uproszczone naklejki z ekranami monitorów i wskaźnikami bardziej będą szpecić zamiast zdobić. Na szczęście nie trzeba tego używać jeśli ktoś woli sam pomalować kokpit i tablicę. Szkoda, bo Meng zrobił wielki arkusz bardzo ładnych kalkomanii, z których cześć nie za bardzo nadaje się do użycia, chyba że ktoś jest w stanie zaakceptować daleko idące uproszczenia. Albo wzruszyć ramionami i iść dalej z tym jakościowym garbem na modelu.
Drugi arkusz, znacznie mniejszy, dedykowany już wyłącznie uzbrojeniu i podwieszeniom, w sumie wygląda miejscami nawet gorzej. Bo znowu kreski i kropki zamiast tekstu, tylko jest tego jakby więcej i wyraźniej. I tutaj także Cartograf się spisał, wszystko jest schludne i szczegółowe, tylko co z tego, skoro projektant nie dał rady. Żeby było jeszcze gorzej, to niektóre kreski i kropki są połączone (w ramach jednej kalkomanii) z normalnym tekstem. Powtórzę jednak: tego na modelu w praktyce nie będzie za bardzo widać, chyba że ktoś się dokładnie przyjrzy. Kalki w tym zestawie to kawał dobrej, drukarskiej roboty, którą popsuł niechlujny projektant. Takiego lekceważenia staranności, która w końcu jest fundamentem modelarstwa, nie spotkałem od dawna.
Maski. Całkiem spory arkusz, wycięty na białym, matowym papierze samoprzylepnym. Dostajemy nalepki do zasłonięcia owiewki z wiatrochronem (ale tylko na zewnątrz), do kół oraz szklanych okienek zasobnika celowniczego. Czyli całkiem sporo. Każda maska jest dokładnie obwiedziona czerwoną ramką, więc nie ma problemu ze znalezieniem odpowiedniego kawałka do właściwego elementu. Mam tylko wątpliwości czy materiał, z jakiego to wykonano, sprawdzi się w walce. Nie jest to bowiem nic podobnego do papieru kabuki, z jakiego wycinają najlepsi, jak Eduard czy New Ware. Papier, z którego skorzystał Meng, jest zauważalnie sztywniejszy i nie wiem czy po prostu nie będzie się odklejać od maskowanych miejsc. Ale to już trzeba sprawdzić w praktyce.
Na koniec instrukcja. Jest ładna, elegancko wydrukowana na cienkim kredowym papierze. Wszystkie rysunki i schematy montażu są narysowane wyraźną, staranną kreską. Potencjalne opcje montażowe są wyraźnie zaznaczone i nie ma wątpliwości co i kiedy zamontować lub przykleić. Całość to 24 kroki budowy modelu plus naturalnie malowanie kamuflaży i rozkład kalkomanii. Oraz masek, bo także to, co i gdzie trzeba nalepić i zasłonić, jest też czytelnie rozrysowane. Schematy malowania są bardzo wyraźne, każdy w 4 rzutach (góra, dół i boki) na dwóch stronach. Tutaj warto zaznaczyć, że otrzymujemy 4 różne kamuflaże w zestawie (i rzecz jasna kalkomanie do nich). Trzy rzeczywiste, z czego dwa to klasyczne dla Super Hornetów malowania low-viz. Czwarty schemat to tzw. fikcja filmowa. Bo jest to ni mniej nie więcej tylko malowanie samolotu Mavericka z nadchodzącego sequela słynnego „Top Gun”, czyli „Top Gun: Maverick”. Malowanie na mój gust wyjątkowo nieciekawe, no ale takie jest w filmie. Zadbano nawet o malutkie sylwetki „MiGów-28”, którymi bohater zaznaczył swoje zwycięstwa powietrzne z 1986 roku nad Oceanem Indyjskim. Co ciekawe, w instrukcji nie ma ani słowa o tym, że to malowanie z filmu, no ale widać Meng wykupił prawa tylko od Boeinga, ale nie od Paramount Pictures.
Z tymi malowaniami w instrukcji to jest w ogóle pewien zgrzyt. Jak wspominałem, są dokładnie rozrysowane i wszystko fajnie, ale producent (tudzież autor projektu) zapomniał podać numerację kolorów farb. Znalezienie tego w Internecie to krótka chwila, ale niesmak pozostaje. Szczególnie, że to samo dotyczy malowania uzbrojenia i podwieszeń – a szukaj sobie sam modelarzu, jakich farb tutaj użyć. Ot, taki kolejny kamyczek do ogródka ogólnego niechlujstwa chińskiego producenta. Tym bardziej to dziwi, że na końcu broszurki znajduje się lista wszystkich farb, jakie należy użyć do malowania modelu. No ale i tutaj jest trochę dziwnie, bo Meng wybrał wyłącznie numeracje akryli AK Interactive oraz Gunze Acrysion, zamiast jakiś normalnych farb do aerografów.
Całość zestawu uzupełniają 3 grube arkusze, będące… sam nie wiem właściwie czym. Ni to jakieś ulotki, ani też broszury informacyjne. Po prostu trzy arkusze, wydrukowane na ładnym, grubym papierze, wypełnione zbitym tekstem o historii powstania i cechach charakterystycznych maszyny. Do tego trzy proste rysunki Super Horneta, całość za to w językach Szekspira, Dostojewskiego i Bruce’a Lee. Po co to komu, to chyba tylko Meng wie.
Czas na małe podsumowanie. F/A-18E Menga to miłe zaskoczenie. Miłe, bo królująca do tej pory Hasegawa musi ustąpić ze swoimi zestawami na bok. Model Menga jest w wielu aspektach po prostu lepszy, a czasami wręcz dużo lepszy. Do tego ponoć bardzo przyjemnie spasowany. Szkoda niektórych błędów i zaniechań w konstrukcji wyprasek. Szkoda również, że Meng nie próbował gonić najlepszych pod względem detali. Ale mimo tego jest to Super Hornet na jakiego wiele osób chyba czekało. Obyśmy za to nie musieli czekać zbyt długo na wersję dwumiejscową F, jak i na Growlera, tak jak wciąż czekamy na wersje B i C F-35 tego producenta. Bo to, że te warianty powinny powstać, podpowiada nie tylko rozsądek, ale także podział technologiczny modelu.
Dariusz Żak
Czy bedzie mozna liczyc na relacje z budowy?
Być może tak, ale kiedy ja go skleję to naprawdę nie wiem. Zbyt wiele innych modeli jest na tapecie.