ARL-44
The Last French Heavy Tank
Planet Models – MV122
Planet Models (marka należąca do Special Hobby) oprócz dziesiątek dziwnych samolotów wydanych głównie w małej skali, oferuje całkiem ciekawe konstrukcje lądowe. Kamil swego czasu opisał już germańskie urządzenie służące do podsłuchiwania teściowej oraz uroczego pomarańczowo-lotniskowego MANa. Ja miałem okazję przyjrzeć się przepięknemu francuskiemu ARL-44. Jak producent szumnie obwieszcza, ostatniemu ciężkiemu czołgowi armii francuskiej. Konstrukcja ciekawa, prace nad nią zaczęto pod koniec II wojny światowej, założenia konstrukcyjne wzięto z wojny poprzedniej, część podzespołów z równie pięknego Char B1, a silnik (już po wojnie) z Pantery. Najwyraźniej nawet Francuzi lubią wozić się Maybachem. Zbudowano kilkadziesiąt sztuk, pojeżdżono parę lat, zbudowano nowe modele czołgów, a jednego łorhamerowego LandRaidera, znaczy ARL, upchnięto w kącie muzeum w Saumur. Tam, gdzie jego miejsce. Tyle o historii.
Teraz o modelu będzie. Miniatura jest żywiczna, opracowana cyfrowo, z wodotrysków ma naklejki. Tak w skrócie. A w szczegółach, to od początku zaczynając – zestaw otoczony jest sztywnym tekturowym pudełkiem. A pudełko ma naklejoną karteluszkę z nazwą i poprawnym obrazkiem. Szału nie robi, ale też i nie odstręcza. Żeby było zabawniej, pudełko otwiera się po stronie przeciwpołożnej od obrazka. W środku jest za to po brzegi wypełnione klamotami. Mimo że modelik jest w skali niewielkiej, to sam w sobie jest całkiem spory.
Wszystkie elementy miniatury zapakowane są w jeden wór, sprytnie podzielony na kilka sekcji. W miarę ekologicznie i bezpiecznie.
Po rozpruciu worka można sobie stosik żywicznych odlewów pogrupować na kilka… grup. Hm… Tak czy inaczej, oczywiście kadłub i wieża. Dwa spore kloce, kadłub pusty w środku.
Odlew kadłuba jest bardzo ładny, mocno zdetalowany finezyjnymi szczegółami. Siatki na żaluzjach silnika i faktura pancerza na przedniej płycie są naprawdę bardzo ładne.
O wieży można powiedzieć, że jest. Poza tym jest kanciasta, nudna i uboga w detale. Zupełnie jak w oryginale (uwaga: liryka).
Mocno za to rozczarowuje milion bąbelków na jej spodzie. Jak się okaże za chwilę, jest to ogólna bolączka zestawu. Miejscami wygląda to tak jakby Czesi odlewali swoje zabawki z gazowanej żywicy. Upierdliwe będzie też usunięcie dużego płaskiego kanału wlewowego.
Kolejne dwie części to płaskie elementy stanowiące dno kadłuba i przednią dolną płytę pancerza. Ot, takie prostokąty. Za to idealnie płaskie i równe.
Następnie wywlokłem pod aparat błotniki i lufę. Lufisko nawet, bo duże toto.
Lufa – tak jak wieża – finezją nie grzeszy (z winy oryginału, bo sam element jest bardzo ładny), ale jest idealnie prosta! A miałem wizję prostowania na ciepło żywicznego patyka…
Błotniki są śliczne – bogate w detale, z ładnymi ryflami. W dodatku są cieniutkie i filigranowe. No i tak jak lufa – nieskrzywione!
Kolejne dwa elementy to układ jezdny. Znaczy dwa archaiczne sponsony owinięte gąsienicami.
W moim odczuciu to jest najsłabszy element zestawu. Niby zaprojektowane komputerowo, niby drukowane, ale jakieś takie mydlane. OK – detale gąsienic są ładne, nity są ładne. Ale koła napędowe? Bleee….. W dodatku jakieś takie jajowate.
Sam odlew też pozostawia nieco do życzenia. Tutaj jakieś brzydkie parchy…
…a tutaj paskudny szew biegnący wzdłuż całej gąsienicy (czyszczenie będzie zmorą!!!)…
…tu wreszcie konstelacje dziurek. Całe szczęście od tej mniej widocznej strony.
I na dokładkę, w ramach bonusu, kawałek formy. W ładnym jednorożcowym kolorku.
Kolejne – dwie porcje drobnicy. Pierwsza to tłumik, zapasowe ogniwa i piasty kół napędowych.
Nie ma się do czego przyczepić. Rewelacyjny jest tłumik. Trochę wygląda jak staromodny, żeliwny kaloryfer, ale będzie zwracał uwagę w modelu. Brawo!
Ostatni secik to już zupełna drobnica: jarzmo armaty, reflektory, zaczepy, szekle. I całkiem fajny tobół.
Też w zasadzie nie ma się co czepiać. Ładne toto, maluśkie bardzo.
Na jarzmie armaty oczywiście bąbelki. Ale też tylko od “drugiej” strony.
Na tobole także, tym razem z obu stron. Co ciekawe, czołg można skleić z tobołem leżącym sobie w specjalnym koszu albo bez. Tylko wtedy ów kosz trzeba sobie zrobić. Co łatwe nie będzie, bo ponieważ są to dwa kątowniki wygięte w literę U, połączone poprzeczkami. OK, poprzeczki każdy zrobi, ale resztę? Całe szczęście tobołek jest ładny.
Oczywiście mamy też instrukcję, dwie kartki A4 druknięte na atramentówie. Old school. Całe szczęście to jedyna wada. Sama instrukcja jest bardzo czytelna i przejrzysta. Diagramy są wyraźne, w rzucie izometrycznym.
Schematy malowania proponowane są dwa. Zielony historyczny. Fajny, ja lubię jednolite malowanie, bo łatwiej mi zapanować nad wyciągnięciem detali.
Drugi schemat to rozbuchany, kolorowy kamuflaż. Radośnie fikcyjny. Mi się nie podoba. Ale pewnie będą fani. Niestety, producent nie podaje propozycji kolorów poza ich enigmatycznymi nazwami. W samej zaś instrukcji nie ma też żadnych uwag co do pokolorowania detali. Trzeba kombinować samemu, korzystając ze zdjęć archiwalnych lub egzemplarza z Saumur.
Bym zapomniał, że skoro są malowania to są i nalepki. Arkusz niewielki, niewypasiony. Dwa komplety nazw własnych, dwa godła, bardzo dużo tablic rejestracyjnych. Druk taki sobie, film fajny, bardzo cienki.
W pudełku był też katalog Planetsów wydrukowany na porządnym kredowym papierze, full color. Fajny kontrast z rękodzielniczą niemal instrukcją. Jakoś tak podarowałem sobie zdjęcie.
Podsumowując, mamy do czynienia z całkiem porządnym modelem pojazdu o nietuzinkowej i nienachalnej urodzie. Ma ta miniatura sporo zalet – dość mocne detale, niewielką ilość części, uproszczony układ jezdny i brak elementów blaszanych (nie cierpię!). Niedoskonałości też ma trochę – wady odlewu (bąbelki), zbyt mocno uproszczony układ jezdny (no i rozmydlony) i jeszcze raz bąbelki.
Mimo tego, to jednak – #bedemkleił, a nawet #bedemkleiłJUŻ.
Michał Błachuta