Lacquer Paint – Tamiya
Pod koniec 2017 roku w ofercie Tamiyi pojawiły się pierwsze kolory z nowej serii farb: Lacquer Paint. Kiedy trafiły w moje ręce, nie wiedziałem o nich nic poza tym, że to lakiery. Przeprowadziłem zatem szybki research – na stronie producenta stoi, że są to farby będące lakierami (aha!) i że nadają się prawie do wszystkiego – do aerografu, do dużych powierzchni, do małych powierzchni, a nawet do malowania detali pędzlem (parę akapitów niżej zweryfikowałem tą śmiałą tezę). Z kolei, z dołączonej do modelu Greyhounda ulotki można dowiedzieć się, iż warto owe farby użyć jako podkład lub bazę. Interesujące rozbieżności, które warto zweryfikować. Umyśliłem sobie więc parę testów i zabrałem się do dzieła.
Dotychczas każdą swoją recenzję zaczynałem od opisu pudełka czy też opakowania. Żeby więc tradycji stało się zadość – słoiki, w jakie wlewane są lakiery, to te same słoiki, w które wlewane są akryle.
Różnica tkwi w etykiecie. Jeśli chodzi o same kolory – w słoikach się nie różnią (a jeśli, to minimalnie). Co pozwoliłem sobie udokumentować (na zdjęciach z lewej strony słoik lakieru, a z prawej akrylu, konsekwentnie). Konsystencja też jest praktycznie taka sama.
Swoją drogą, etykieta nie jest jedyną rzeczą, która pozwala nam odróżnić obie linie farb od siebie. Po odkręceniu zakrętki od razu wiemy, że otworzyliśmy lakier. Jestem jednym z tych psychopatów, którzy lubią zapach akryli Tamiya, Mr. Hobby zresztą też. Tamijowskie lakiery za to śmierdzą tak, że aż szyja boli po odrzuceniu głowy w tył. Mój węch (słaby raczej) i znajomość chemii organicznej (równie słaba) nie pozwoliły mi na pobieżną choć identyfikację składu chemicznego. Podejrzewam, że jest to szeroki wachlarz wszelakich trutek na szczury związany zaklęciem Szatana (albo Saurona). To jest wada tych farb, bo malować nimi należy w naprawdę wietrzonym pomieszczeniu.
Jeśli już wspomniałem kwestię malowania – skoro dostałem do zabawy zabawki, to oczywiście się pobawiłem. Nie miałem fachowego kawałka plastiku do poświęcenia (czytaj – plastikowych łyżeczek), więc ze składu z częściami do Shermanów wykopałem skorupę kadłuba. Wymyłem ją wodą z mydłem (na wszelki wypadek) i zacząłem psikać. Do tych pierwszych testów używałem dedykowanego tamiyowskiego rozcieńczalnika do lakierów (LP-10), żeby sprawdzić, z czym to się je. Na pierwszy ogień poszły metaliczne kolory – jak na zdjęciu.
Pierwsze wrażenie było zaskakująco pozytywne – maluje się tymi farbami dokładnie tak samo jak zwykłą Tamiyą. Ot, wlać do pistoletu, rozmaić do pożądanej konsystencji i psikać. Psikałem więc na różnym ciśnieniu, żeby sobie zobaczyć czy są jakieś różnice. Nie ma. W zależności od ustawień dyszy i ciśnienia mamy większy lub mniejszy odkurz, jak przy każdej farbie. Co zaś mi się rzuciło w oczy?
Po pierwsze, matowe farby (te ciemniejsze kolory) rozcieńczane tamijowskim rozpucholem po wyschnięciu są MATOWE. Ma się wrażenie, że pochłaniają prawie całe światło. Błyszczące, rzecz jasna, są ładnie błyszczące – jak to aluminium na przodzie kadłuba.
Druga sprawa – bardzo szybko schną. W zasadzie, zanim wypłukałem aerograf z jednego koloru i wybełtałem kolejny, w chwili rozpoczęcia jego nakładania poprzednia warstwa była sucha na dotyk. Serio, przy malowaniu to schnie w oczach. Nie umiałem zrobić temu procesowi zdjęcia. Schło zanim zdążyłem odłożyć pistolet i złapać aparat. Magia.
Po trzecie – farba ma duży skurcz przy wysychaniu, przez co naprawdę trudno jest zalać powierzchnię i zrobić zacieki. To akurat na fotkach wyszło (za którymś tam razem)!
Idziemy dalej. Metaliczne z głowy, dalej zamarzyło mi się malowanie kamuflażu. Zakleiłem połowę skorupy taśmą (zwykłą malarską po remoncie, akurat była pod ręką), wziąłem dwa odcienie Olive Drab (amerykański i brytyjski) oraz kolorki do kamuflażu NATO, i pomalowałem. Nuda, bez problemów. Dalej jako rozcieńczalnika używałem dedykowanego LP-10. Tu w charakterze kolejnego spostrzeżenia – farby mocno kryją jak ich się porządnie nie rozcieńczy, więc ładnie nasycony kolor można uzyskać w zasadzie od razu.
Po naniesieniu kamuflażu prawie od razu zdjąłem taśmę – żeby sprawdzić przyczepność. Oderwało mi farbę w dosłownie paru miejscach. Na początku poczułem rozczarowanie, potem sobie uświadomiłem, że od pomalowania metalicznego podkładu do zerwania taśmy nie minęła nawet godzina. Normalnie odczekałbym dobę i malował resztę. No a wreszcie, użyłem taśmy malarskiej, która ma zdecydowanie mocniejszy klej, niż te przeznaczone do celów modelarskich. Więc można śmiało uznać, że przyczepność lakieru jest jak najbardziej wystarczająca. Po paru dniach warstwę farby można zarysować pazurem jak się mocno przyłoży. Naprawdę mocno.
No i zdjęcie przodu pokazuje, że jak się chce, to amelinum da się pomalować…
Dalej – zabawy w rozjaśnienia rozcieńczonym Buffem. Tu przyznaję – poniosło mnie. Za mało rozcieńczyłem i wyszło karykaturalnie. Muszę potrenować.
A potem analogicznie z LP-67 Smoke. Fajna farba, błyszcząca tak jak akrylowy odpowiednik.
Na koniec wpadłem jeszcze na jeden głupi pomysł – by zmierzyć się z czymś w rodzaju preshadingu. Capnąłem shermanową wieżę i za pomocą Nato Black podmalowałem zakamary i detale. A potem mieszanką rozcieńczalnika LP-10 i farby pobawiłem się w kolorowanie. Położyłem kilkanaście cieniutkich, transparentnych warstw zielonego koloru. Ot, by sprawdzić, czy się da. Jak widać da się.
Na tym właściwie póki co zakończyłem zabawy z pistoletem. W celu sprawdzenia reakcji na siuwaksy pobawiłem się jeszcze tamiyowskim łoszem, tak zupełnie na szybko. Nie stało się nic, czego bym się nie spodziewał. Na matowych kolorach rozlał się bardziej, na błyszczących mniej.
Po wyschnięciu specyfiku nie miałem trudności z usunięciem nadmiaru. Robiłem to klasycznie, wilgotnym pędzelkiem.
Zostało mi jeszcze wstępne sprawdzenie, jak te farby zareagują z dostępnymi mi rozcieńczalnikami. W tym celu na kawałku spienionego PCV zaznaczyłem sobie miejsca, które będę paćkał. Zacząłem od posmarowania tworzywa farbą prosto ze słoika – ot taka próba kontrolna (jak się maluje pędzlem to farba też schnie w oczach, ale, co ciekawe, sam rozpuszczalnik nie jest aż tak lotny). No do pędzla to te farby nie są stworzone – każdy ruch włosia po świeżo malowanym aktywuje podeschniętą farbę i można sobie maziać w nieskończoność…
Dalej schemat działania był prosty – kropla rozpuchola i próba rozmajenia nim farby. Dedykowany rozcieńczalnik działa oczywiście tak jak trzeba, przy tym warto zauważyć, że ma bardzo niskie napięcie powierzchniowe. Nakropiony na tworzywo dość szeroko rozłazi się po powierzchni.
Następnie – Levelling Thinner z Mr. Hobby. Rozpuszcza tak samo dobrze, nie rozlewa się tak szeroko.
Rozpuszczalnik Hataki (ten do pomarańczowej serii) – także zero problemów.
Dalej zabawiłem się już tak dla jajec z paroma dziwnymi cieczami. Najpierw woda, na którą farba nie reaguje w ogóle, więc tylko pomaziałem trochę plastik pod kroplą. Śmisznie.
Benzyna lakowa po prostu i nudnie ścięła farbę. Żadnej zabawy.
Za to spirytus zaskoczył. Farba rozpłynęła się po powierzchni i zaschła w cienką błonkę.
Został mi aceton, w zasadzie już tak bardziej z rozpędu, bo nie umiem sobie wyobrazić, po co ktoś chciałby opryskiwać model plastikowy acetonem. Do brzegu – na początku farba rozbełtała się ładnie, ale po paru sekundach pozbrylała się w paskudne kłaczki. Się acetonem nie pomaluje.
Gotowy wzornik wygląda więc po wyschnięciu tak:
A konkluzja jest prosta – jak się próbuje coś tymi lakierami malować, a nie chce się kupować nowego rozpuszczalnika – to spokojnie można użyć wszechstronnego Levellinga bądź oranżowej Hataki.
Skoro była konkluzja z testu, to pora powoli kończyć jakimiś wnioskami czy innym tam podsumowaniem. Może dla odmiany w formie punktów, a nie wodolejstwa.
Plusy:
– kolejna linia farb Tamiya, posiadająca wszystkie zalety akrylowych farb Tamiyi;
– dobre krycie, a zarazem daje się nimi „barokować” i malować transparentnie (po odpowiednim rozcieńczeniu, rzecz jasna);
– duży skurcz przy schnięciu, trudno zalać detale;
– bardzo krótki czas schnięcia (z Levellingiem pewnie nieco dłuższy, tak na logikę);
– mocna powłoka lakiernicza, idealna jako podkład/baza;
– rozcieńczają się Levelling Thinerem (no i oranżową Hataką);
– ładny, głęboki mat.
Minusy:
– kolejna linia farb Tamiya (podobna, dość uboga paleta – obecnie 80 kolorów);
– niemiłosiernie nieprzyjemny zapach.
Jak widać, plusów dodatnich wyszło mi więcej. Farby są całkiem fajne i myślę, że jeśli lubicie zaczynać malowanie od porządnej bazy (czy tam podkładu), to tamiyowskie lakiery będą bardziej niż odpowiednie. Można z nimi robić wszystko, co się chce. Natomiast raczej nie są linią, która zmusi Was do podjęcia decyzji o porzuceniu dotychczas przez Was ulubionych farbek, choć mi się spodobały na tyle, że zdecydowanie będę używać, czego efekty pierwsze pozwolę sobie niebawem przedstawić.
Michał Błachuta
Farby przekazane przez Hobby 2000 – dystrybutora Tamiya
Smarowanie acetonem po tworzywie, to nie jest najlepszy pomysł. Tamiya LP-1 rozcieńcza się acetonem znakomicie i żadnych grudek nie tworzy. Co prawda rozcieńczanie acetonem do malowania mija się z celem, ale do czyszczenia aero czy pędzla czemu nie. Bo LP, to farba AKRYLOWA. I nie przestanie taką być od nazywania jej po modelarsku “lakierem”. Jako, że jej bazą jest żywica akrylowa, rozpuszcza się w alkoholoch, ketonach i szeregu innych węglowodorów. A nie rozpuszcza się w benzynie i jej podobnym. Stąd wyniki eksperymentów.
Co się tyczy wody, to z rozpuszczoną żywicą akrylową woda może tworzyć emulsję. O ile użyty rozpuszczalnik miesza się z wodą. Dlatego “klasyczna” Tamiya X z wodą się miesza (rozpuszczalnik alkoholowy), a LP nie.