1/48 Nakajima Ki-43 “Hayabusa” – ARII
Czy modele vintage to rzeczywiście relikt przeszłości? Czy należy im się miejsce wśród anegdot o modelarzach-masochistach i sędziach konkursowych świecących latarką po modelu? Obiekt niniejszej recenzji w moim odczuciu zdecydowanie przeczy temu lekko pogardliwemu postrzeganiu tejże grupy zabawek plastikowych. Co więcej, uważam, że można go traktować jako co najmniej inspirację, jeśli nie nawet swojego rodzaju wzorzec dla współczesnych standardów.
Mowa tu o Ki-43 Hayabusa w skali 1/48 od japońskiego producenta Arii. Egzemplarz, którego jestem posiadaczem, datowany jest na rok 1986, natomiast same formy sięgają roku 1972. Model liczy sobie zatem 49 lat. W pewnych aspektach nie ma się czego owa plastikowa zabawka wstydzić, w porównaniu choćby ze współczesnymi produkcjami konkurencji z tożsamego obszaru geograficznego. W jakich… o tym w dalszej części recenzji.
Dziś w kwestii detali na powierzchni miniatury samolotu w skali 1/48 absolutny prym wiedzie czeski Eduard, tuż za którym plasuje się japońska Tamiya, która zapewne byłaby na pierwszym miejscu, gdyby tylko zdecydowała się wzbogacić swoje miniatury o pełną imitację nitowania powierzchni płatowca (której nie unika przecież w samolotach w skali 1/32). Do czołówki ostatnio nieśmiało również puka chiński HK Models ze swoimi świetnymi modelami czterosilnikowych bombowców – przede wszystkim Lancasterem, ale B-17 w 1/48 również wstydu nie przynosi.
Tyle o dzisiejszych standardach, a jak to bywało dawniej? Mianowicie tak jak na poniższych fotogramach.
Rok 1972 i wklęsłe linie podziału blach poszycia, wcale nie tak głębokie i szerokie, jakimi po dziś dzień raczy nas choćby brytyjski Airfix. Nitowanie niejednokrotnie bardziej subtelne niż to, co oferują Trumpeter wraz ze swoim satelitą HobbyBossem.
Zatem sami widzicie, że jak na liczący sobie 49 lat model, myślenie projektantów mocno wyprzedzało standardy epoki. To, co dla Japończyków z Arii w 1972 roku było nowatorskim podejściem do miniatur samolotów z plastiku, dopiero dziś po upływie bez mała pół wieku zaczyna być standardem u współczesnych producentów. I nie jest to wcale oczywistym, gdyż w ogólnym rozrachunku nadal niewielu producentów się nad tematem pochyla choćby w taki sposób, jak robi to obecnie Eduard.
Naturalnie mamy nadal do czynienia z modelem typu vintage, a zatem dostajemy w pakiecie całe multum związanych z tym uproszczeń i “udogodnień” dla modelarza. Tak jak powierzchnia płatowca zaskakuje bardzo pozytywnie, tak niestety pod względem detali model już taki finezyjny nie jest i czeka na nas kilka rozwiązań typowych dla epoki. Pomimo tych “ułomności” jest to opracowanie zdecydowanie wyprzedzające swoje czasy, jeśli zestawimy je ze standardem, jaki serwowała nam choćby opisywana już przez Kamila firma Frog/Novo.
Z jakiego rodzaju detalami mamy do czynienia, można zobaczyć na zbliżeniach.
Grube, dość mydlane i nierzadko toporne, jednakowoż wciąż obecne, i to na zdecydowanie wyższym poziomie niż w produktach innych firm z tego okresu.
Co więcej, w moim odczuciu, choćby ze względu na wykonanie powierzchni modelu, warte ukłonu oraz przemyślenia kwestii waloryzacji własnym sumptem lub też przy użyciu różnych gotowych zestawów dostępnych na rynku. Szczególnym miejscem cierpiącym na brak finezji są wnęki podwozia, o których można w zasadzie powiedzieć tylko tyle, że są, mimo że ich nie ma. Za płytkie i kompletnie pozbawione czegokolwiek poza gniazdem mocowania goleni podwozia.
Figurka pilota utrzymuje standardy epoki, aczkolwiek uważam, że można się przy odrobinie wyobraźni dopatrzeć analogii antropologicznych adekwatnych do regionu geograficznego, z którego pochodzi miniatura.
Osobną kwestią jest fakt, czy te wszelkie prace i udoskonalenia ze strony modelarza, choćby w obrębie kokpitu, są warte włożonego wysiłku. Powód jest bardzo prozaiczny, oszklenie mimo iż względnie cienkie, to jednak nie pozbawione jest skaz oraz dość dużych zniekształceń.
Nalepki wyjątkowo proste, lecz wydrukowane zupełnie przyzwoicie. Jak się układają i reagują na chemię modelarską, tego nie będzie mi dane sprawdzić, gdyż co najwyżej posłużą mi jako wzór do wykonania masek, jeżeli kiedyś dojdzie do tego, że ten model trafi na mój stół warsztatowy.
Na zakończenie instrukcja montażu, która wysoce przejrzyście prowadzi nas przez budowę tej jednak nieskomplikowanej miniatury.
Co ciekawe, montażu nie zaczynamy od kokpitu. jak to zwykle bywa w miniaturach lotniczych, ale od płata i podwozia… szczerze, po raz pierwszy spotykam się z takim podejściem. Jeśli drodzy współmodelarze mieliście z czymś takim do czynienia, dajcie znać w komentarzach.
Podsumowując, może nie tyle standardowa recenzja, a bardziej próba pochylenia się nad kwestią tego czy aby te wyśmiewane niejednokrotnie modele vintage nie bywały jednak ponadczasowym wzorcem dla tego, co dziś jest standardem. Oczywiście gdy mowa o samych modelach i technologiach, a nie o technikach ich sklejania i malowania. 50 lat to szmat czasu, długą drogę przebyło modelarstwo redukcyjne, lecz miło jest zdać sobie sprawę z tego, że podwaliny tego co dziś jest uważane za wzorzec modelu “idealnego” (cudzysłów celowo, wszyscy wiemy, że model idealny jeszcze nie powstał, lecz są firmy które są tego bliskie) powstały pół wieku temu.
Marcin Starszewski