1/48 Su-27 “Flanker B”
Great Wall Hobby – L4824
Rodzina myśliwców Su-27 to wdzięczny temat modelarski. Nie dość, że same maszyny do najbrzydszych nie należą, to jeszcze multum ich wariantów i użytkowników daje możliwości budowy miniatur w wielu atrakcyjnych malowaniach. Jedynym problemem, przynajmniej w skali 1/48, był brak dobrych modeli. Do niedawna. W ostatnich latach zmieniło się to głównie za sprawą chińskiej firmy Great Wall Hobby, choć nieco wcześniej na rynku debiutowały też nie najgorsze zestawy Hobby Boss i Kitty Hawk. Jednak GWH to jakościowo nieco inna liga, więc na wyroby tego producenta wielu modelarzy czekało z utęsknieniem. Co prawda, jakiś czas temu GWH wypuścił dwumiejscową maszynę w wersji UB, jednak większość modelarzy czekała na rasowego Flankera, czyli jednomiejscowy myśliwiec przewagi powietrznej Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Trwało to długo, bo od oficjalnej premiery do pojawienia się zestawu w sklepach minęło dobre pół roku, ale w końcu jest.
Kto miał w rękach poprzednika, czyli Su-27UB, ten naturalnie dobrze wie, czego może spodziewać się po nowym wariancie modelu. Zestaw zapakowany jest w eleganckie, kartonowe i bardzo solidne pudełko nowego typu. GWH od pewnego czasu sprzedaje swoje produkty w nowych opakowaniach, z ujednoliconą szatą graficzną obwoluty. Charakterystyczna granatowo-biała obwódka a w środku rysunek rzeczonego myśliwca, w efektownej pozie, z odpaloną rakietą. Na bokach pudła znajdziemy eleganckie ilustracje schematów malowania, których mamy aż sześć.
W samym opakowaniu znajdziemy całą furę wyprasek i dodatków. 39 ramek z szarego plastiku, 3 z przeźroczystego, 2 małe blaszki fototrawione, przeźroczystą kliszę oraz toczoną, metalową rurkę pitota. Dużo, nawet mimo tego, że większość wyprasek to pojedyncze pociski i rakiety. Ta masa plastiku z odrobiną metalu uzupełniona jest instrukcją montażu, planszami ze schematami malowań oraz aż trzema arkuszami kalkomanii. Jest bogato i multimedialnie.
Dodatkowo dostajemy jeszcze kartonik przypominający powiększoną kartę kredytową, z Su-27 wymalowanym na awersie i jego specyfikacją techniczną wypisaną na rewersie. Dobra rzecz na zakładkę do książki. W pudle, mimo dużej ilości plastiku, jest dość luźno i po wypakowaniu wyprasek nie ma problemu z ponownym ich spakowaniem, co jest zmorą wielu modeli z Kitaju.
Jak wspominałem, nie ma tu rewolucji względem wcześniejszych wydań Flankera, ale jest pewnego rodzaju ewolucja, czyli delikatna poprawa jakości. Kadłub maszyny jest tradycyjnie podzielony na część górną i dolną, obie odlane ze skrzydłami. Z miejsca odpada temat łączenia skrzydeł z kadłubem i szpachlowania. Połówki dostarczone są w dwóch wielkich wypraskach, największych z całego zestawu, które determinują rozmiar opakowania. Było, nie było, Flanker to kawał myśliwca. I ramki muszą też być ogromne.
Jako że są tak wielkie, to producent wzmocnił nieco konstrukcję płatowca. Obie połówki modelu są usztywnione specjalną kratownicą, jak i kołkami mocującymi. Nic nie ma prawa się odkształcić w trakcie budowy.
Kadłub urozmaicony jest ogromem detali. Począwszy od bardzo cienkich i wyraźnych linii podziału, poprzez obfitość nitów, skończywszy na szczegółowym odtworzeniu takich elementów jak osłona antyodblaskowa czy wylot działka. Tudzież upstrzona szczegółami sekcja ogonowa.
Do tego masa innych detali jak wywietrzniki, kratki i inne drobiazgi. Wszystko ostre, wyraźne, eleganckie. Najwyższa jakość bez dwóch zdań. Przy czym jednak zwrócę uwagę na coś, czego w tym modelu nie lubię. Zresztą jak i w innych tego producenta. Z nieznanych mi przyczyn, próbuje on odróżniać takie elementy jak rewizje czy panele inspekcyjne na powierzchni modelu stosując wyraźną, ale dużo szerszą linię podziału. Szerszą niż linie podziału blach naturalnie. Owszem, z daleka można rozpoznać, gdzie są miejsca łączenia blach poszycia, a gdzie wszelkiego rodzaju klapy, ale nie wygląda to zbyt dobrze. Zdecydowanie byłoby lepiej, gdyby wszystkie linie podziału w modelu były jednakowe i wąskie. No ale widocznie taka konwencja. Psuje to trochę wygląd poszycia.
Za to reszta detali… tutaj nie ma dyskusji i dwóch zdań. Poza Tamiyą (która jednak wciąż jest poza zasięgiem konkurencji), jakość wykończenia miniatury to absolutny top. Choć po prawdzie to do tej Tamki GWH nie ma już tak daleko. Powierzchnia części jest wypolerowana, wszystkie linie wyglądają identycznie i nie ma mowy o zanikaniu ich na krągłościach samolotu. Nadlewek i miejsc po wypychaczach w widocznych miejscach brak. Podobnie jamek skurczowych. Po prostu takie bolączki, znane w niemal wszystkich modelach różnych firm, nie występują. Aż głupio tak chwalić i do niczego nie móc się przyczepić, choćby dla zasady. Cały zestaw, im głębiej wnikać w jego szczegóły, tym bardziej jawi się jako produkt nie tylko dopieszczony, ale także przemyślany. I co jeszcze ważniejsze – wygląda jak projektowany nie tylko przez inżynierów, ale także przez modelarzy. Bo niemal wszystko tutaj jest pomyślane tak, aby robotę modelarską ułatwić, lub żeby model w finale wyglądał jak najbardziej spektakularnie.
Ot, choćby stateczniki pionowe. Nie składa się ich z dwóch symetrycznych połówek, dzięki czemu krawędź natarcia jest ostra i cienka, bo odlana tylko z jednej części. W nią wkłada się mniejszą połówkę – coś w rodzaju wkładu, który też nie jest po prostu wycięty na rympał, a zaprojektowany tak, aby jego krawędzie, po wklejeniu, współtworzyły linie podziału samolotu. Nie jest to jakieś odkrycie koła, ale fajnie, że o tym tutaj pomyślano.
Dobrze wyglądają stery wysokości. Podobnie jak i skrzydła, mają gotowe odlane odgromniki, które i tak zapewne się połamią w trakcie prac. Krawędzie spływu są bardzo cienkie, więc nie trzeba niczego piłować, jak to było w modelu F-15 tego producenta.
Miłe dla oka są też, co prawda nieliczne, ale jednak zauważalne i efektowne, niektóre powierzchnie wystające minimalnie ponad poszyciem, np. płyty wzmacniające konstrukcję. Można je znaleźć na przykład u nasady skrzydeł czy na statecznikach. To takie drobne i subtelne szczegóły, które wskazują, że do projektowania solidnie się przyłożono. Do wykonania podobnie.
Swoistą ciekawostką, ale jakby nieco zapomnianą na etapie instrukcji (bo nic o tym w niej nie ma), są wewnętrzne powierzchnie górnych gondoli silników. Jak widać na zdjęciu, pewne obszary są tam wyraźnie podkreślone wyrytymi rowkami. Z reguły w ten sposób przygotowuje się bryłę maszyny do opcjonalnego otwierania jej powierzchni. Trochę dziwne, bo w zestawie nie ma niczego, co po takim otwarciu gondoli byłoby widać. Tak czy inaczej, kadłub jest przygotowany do zabiegu chirurgicznego.
Ale nie tylko wysokiej jakości powierzchnia wyprasek robi tutaj robotę. Już Su-35 potrafił autentycznie zaskoczyć poziomem zdetalowania. W przypadku jego starszego brata jest podobnie, a nawet odrobinę lepiej. Bo detali i związanych z nimi drobnych części jest tu zatrzęsienie. OK, na pewno nie aż tyle co w już legendarnym Su-33 Minibase, ale zestaw GWH w niczym nie ustępuje tamtej produkcji pod względem jakości. Wszystkie obszary myśliwca, gdzie detale mają znaczenie, są dopieszczone wręcz do przesady.
Kabina czy wnęki podwozia składają się z całej masy plastiku. Pojedyncze rury czy wiązki kabli odlane są jako osobne. To wszystko wystarczy wyciąć, pomalować luzem i gotowe wkleić do modelu. Żadnego bawienia się pędzelkami 000, żadnego pomstowania pod nosem, gdy znowu ręka się omsknęła i pomazaliśmy nie to, co trzeba.
Oczywiście ma to swoją cenę, bo każdy taki detal trzeba jednak wyciąć, usunąć – co prawda minimalne, ale jednak widoczne – ślady po łączeniach form, więc pracy jest więcej. To jednak podejście projektantów przyjazne dla modelarzy. Model staje się niestety bardziej skomplikowany, ale to nie jest zestaw dla początkujących.
Skoro wspomniałem o wnękach, to warto zatrzymać się przy nich na moment. Te przeznaczone dla głównego podwozia budowane są z oddzielnych części: sufitu i bocznych ścianek. Każda z tych powierzchni jest dobrze zdetalowana, a dodawanie do nich osobnych, kolejnych części tylko potęguje efekt realizmu. Nieco inaczej jest z wnęką przedniego podwozia, bo odlana jest w jednym kawałku, ale za to szczegóły jej wnętrza (a w zasadzie część) odtwarzane są jako oddzielne panele, do uprzedniego pomalowania, a dopiero potem wklejenia. Patent wygodny i praktyczny.
Co do kokpitu, to jest to jeden z piękniejszych elementów Flankera. Już sama wanna przyciąga wzrok mnogością ostrych i wyraźnych przełączników na bocznych panelach, a tablica przyrządów sprawia nie gorsze wrażenie. Gdyby mimo tego bogactwa szczegółów komuś się nie chciało pracowicie malować poszczególnych guziczków i zegarów, to producent dołącza kalkomanie, które mogą zasymulować poszczególne drobiazgi. Swoją drogą, szkoda, że GWH nie pokusił się o kalkomanie z pojedynczymi zegarami i wskaźnikami, które zdecydowanie łatwiej byłoby położyć na tablicy. Ale zawsze można taką kalkomanię pociąć samemu i dopasować, choć to pracochłonne.
Skoro tak chwalę Suczkę, to warto pójść dalej i podkreślić mnogość opcji, jakie oferuje zestaw. Mamy więc standardowo możliwość otwarcia kabinki, jak również komory radaru. Znajdziemy tu nie tylko szczegółową bryłę samego radionamiernika, ale też i mechanizm blokujący otwartą osłonę.
Naturalnie wszelkie powierzchnie sterowe, nie tylko skrzydeł, można ustawiać w wybranych pozycjach. Także żaluzje wlotów powietrza mogą być zamocowane w dwóch pozycjach. Są też dwie wersje tzw. żądła, używane w zależności od tego, czy chcemy zrobić maszynę rosyjskiego lotnictwa, czy też inostrannego.
Ogonek zaś można podnieść i otworzyć, jeśli ktoś ma życzenie to zrobić. Do tego dochodzi możliwość podniesienia hamulca aerodynamicznego (elegancko zdetalowanego wewnątrz) oraz ustawienia dyszy w pozycji otwartej lub zamkniętej. Nie jestem pewien, czy warto wspominać o możliwości wykonania miniatury w locie. Choć tak nie do końca. Bo jednak figurki pilota zabrakło, co odrobinę może rozczarowywać. I dziwić. Taka ilość opcji i detali, a figuranta brak.
Słów kilka o uzbrojeniu. Jest tego niemało, choć bez specjalnej przesady. Przede wszystkim dostajemy odlane w jednym kawałku pociski przeciwlotnicze: R-73 oraz R-27 w wersjach ET i ER. Z uzbrojenia powietrze-ziemia znajdziemy jedynie wyrzutnie pocisków niekierowanych B-13L. Warto zauważyć, że wspomniane rakiety powietrze-powietrze, dodawane chyba do wszystkich rosyjskich maszyn tego producenta, pokazują, że ich formy zaczynają wykazywać ślady zużycia. Szwy po podziale form są coraz wyraźniejsze, a i powierzchnia rakiet miejscami nie jest taka idealna jak wcześniej. Pociski zapakowane są, inaczej niż do tej pory bywało, w jedno płaskie pudełeczko, do którego dostęp jest dużo wygodniejszy niż do wcześniejszych plastikowych blistrów. Tak czy inaczej, GWH w tym przypadku nie rozpieszcza klientów wachlarzem uzbrojenia. Nie zapomniano też o odpowiednich pylonach i wyrzutniach, żeby to wszystko dało się pod suczką podwiesić.
Standardowym wyposażeniem Flankera są charakterystyczne zasobniki walki elektronicznej, które o dziwo trzeba złożyć z dwóch połówek. Pociąga to za sobą konsekwencje w postaci szpachlowania i szlifowania. I akurat te elementy mogłyby być odlane w jednym kawałku, w przeciwieństwie do rakiet.
Bo w przypadku tych ostatnich, wygodniej jest malować ich kadłuby i lotki oddzielne, zostawiając montaż na końcu. No ale nie po to Chińczyk trzasnął formy do rakiet jednoczęściowych, żeby ich potem nie wykorzystywać. Ale mimo tego to wciąż bardzo ładne i szczegółowe pociski, ustępujące jakością na rynku chyba tylko żywicom Eduarda. Zresztą wyrzutnie rakiet niekierowanych też wyszły GWH dobrze, więc uzbrojenie, choć może ździebko monotonne, to jednak jest całkiem fajne.
W swoim Su-35 chiński producent zaproponował po raz pierwszy jednoczęściowe wloty powietrza, połączone z gondolami silników. To bardzo trafione rozwiązanie, bo kto kleił jakiegokolwiek dwusilnikowego jeta (szczególnie rosyjskiego), ten wie, że składanie tych elementów kadłuba to prawdziwa katorga. Nie dość, że spasowanie musi być idealne, to wszelkie szpachlowanie i szlifowanie skutkują prawdziwą masakrą okolicznych detali. A tych ostatnich na gondolach silników, szczególnie z rodziny Su-27 jest bez liku. I weź to potem człowieku odtwórz samodzielnie. GWH rozwiązało ten problem używając form suwakowych, dzięki czemu jedyna rzecz, jaka zostaje do obróbki, to delikatny, ledwie widoczny szew po łączeniu form, który trzeba zeszlifować. Nic, z czym nie poradzi sobie drobny papier ścierny.
Reszta to wklejenie tego do kadłuba i można przejść do kolejnego etapu budowy. A w zasadzie to wcześniej taką gondolę należy wypełnić wkładem, czyli kanałem dolotowym, wspomnianymi żaluzjami i paroma innych detalami. Nie wiem co prawda, jak to jest spasowane, ale w takiej postaci powinno ułatwić pracę. Sam kanał jest co prawda dwuczęściowy, więc nie unikniemy szpachlowania i szlifowania w środku, ale za to nie ma mowy o śladach po wypychaczach.
Skoro wspomniałem o gondolach silników, to teraz o nich samych. A właściwie to o dyszach. Bo na wypraskach nie ma żadnych imitacji silników, jak to często robił np. Kitty Hawk. Są tylko dysze. Te, w przeciwieństwie do gondoli, pocięto niemiłosiernie. Bez względu na to, czy chcemy je zrobić otwarte czy zamknięte, każda składa się z 4 ćwiartek. A ćwiartki te należy okleić wokół czegoś, co można określić pierścieniem, i w efekcie powstaje gotowy wylot.
Z tego, co widziałem na zdjęciach złożonych modeli, spasowanie tych części jest na tyle dobre, że łączeń nie widać. Na szczęście są to elementy składające się z wielu oddzielnych lamelek, więc jakiekolwiek mikroszczeliny czy nierówności nie będą rzucać się w oczy. Za to dostajemy wyjątkowej urody części, o bardzo cienkich krawędziach, z niezwykle delikatnym, ale wyraźnym nitowaniem. I fakturą zgrabnie udającą lamelki nakładające się warstwami.
Szczerze mówiąc, to nie widzę tutaj sensu w szukaniu żywicznych zamienników, choć i takie na pewno zaraz na rynku się pojawią (a właściwie to już są – ResKita). Równie udane i szczegółowe jest wszystko to, co we wnętrzu silnika można dostrzec gołym okiem – wystarczy zerknąć na zdjęcia.
Podwozie. Od razu przyznam, że nie do końca rozumiem, dlaczego GWH tak bardzo je pociął. A nawet nie tyle pociął, co w przypadku głównych goleni raczej powycinał pewne ich fragmenty, które potem należy wklejać, coś jak obręcze. Tak czy inaczej, nawet jeśli jest w tym ukryty głębszy sens, to na pewno nie jest to krok w kierunku ułatwienia pracy modelarza. Co jak co, ale główną goleń dość trudno jest szpachlować i szlifować jeśli są tam ślady łączenia części. A tutaj zapewne będą.
Za to koła – miód malina. W zasadzie mają wszystko to, co lubię. Jednoczęściowe opony z bieżnikiem i wytłoczonymi napisami, do tego felgi podzielone na dwie polówki. Tylko przednie kółko ma felgę montowaną jako jedną część, wkładaną do środka opony. Wszystkie koła mają wyraźne, acz nieprzesadne ugięcie. Można tylko trochę kręcić nosem, że w zestawie na tak wysokim poziomie, rowki bieżnika powinny być zdecydowanie głębsze i wyraźniejsze…
…i że golenie głównego podwozia trzeba montować we wnękach, uprzednio wkleiwszy tam specjalne dla nich podstawy. Nadmierna komplikacja, której lepiej byłoby uniknąć.
Z dużą starannością projektanci podeszli do wiatrochronu i owiewki. Ku mojemu zaskoczeniu, nie powtórzono manewru z wersji UB. Tam do wyboru była tradycyjnie odlana owiewka, jak i również oddzielna rama, którą po pomalowaniu i ewentualnym zwaloryzowaniu trzeba było uzupełnić szklanymi panelami. Tutaj tego po prostu nie ma. GWH, tak jak to ostatnio jest bardzo modne, zaprojektował wiatrochron odlany razem z kawałkiem poszycia, co ułatwia czyste wklejenie tej części do kadłuba. Nie ma mowy o podpłynięciu kleju pod szklaną osłonkę.
Sama owiewka, montowana na oddzielnej ramie, pełnej detali i obudowywanej kilkoma częściami (w tym lusterkami), już taka innowacyjna nie jest. Ma za to (podobnie jak wiatrochron) szew biegnący przez środek, który trzeba niestety usunąć. Trochę szkoda, że producent nie pokusił się o dołączenie przyciemnionej wersji wiatrochronu, jak to zrobił w premierowym wydaniu Su-35. Niestety trzeba będzie to samemu polakierować. Za to samo oszklenie – eleganckie. Cienkie, bez większych zniekształceń, krystaliczne czyste. I starannie zabezpieczone przed otarciem, nie tylko indywidualnymi torebkami dla wiatrochronu i owiewki, ale przede wszystkim specjalnymi ramkami zabezpieczającymi.
A skoro przy szkle jesteśmy, to warto pochwalić GWH za sporą ilość przeźroczystych elementów. Wszystkie światełka, reflektory, HUDy i inne są obecne na oddzielnej wyprasce. Koniec ze światłami pozycyjnymi zaznaczonymi tylko liniami podziału w szarym plastiku, jak to kiedyś Chińczycy mieli w zwyczaju robić.
W pudełku znajdziemy także kilka części metalowych, a konkretnie dwie malutkie blaszki fototrawione oraz wytoczoną rurkę pitota, dziwnie podobną do tych, które produkuje polski Master. Ale jednak minimalnie różną od tej masterowej.
Blaszki nie są jakoś specjalnie istotne w budowie tego modelu, bo zawierają po części zdublowane elementy plastikowe, takie jak ramkę HUD czy kilka anten. Ale mamy tu również lotki do rakiet R-73 czy elementy felg kół. Nie ma pasów ani uprzęży pilota, bo to wszystko – co zaskakujące – wykonane jest z plastiku. Szczerze mówiąc nie wiem, czy to udany pomysł. Co prawda, akurat te elementy są bardzo cienkie, jednak biorąc pod uwagę, że jedne trzeba nałożyć na drugie, może to ostatecznie wyglądać dość grubo, lecz nie przesądzam, że to błąd, dopóki tego sam nie skleję. Szkoda, że GWH nie dał po prostu alternatywnie do wyboru blaszanych pasów.
Za to metalowa rurka pitota (jest i plastikowy zamiennik, gdyby ktoś wolał) jest bez zastrzeżeń. Pasuje dobrze do czubka osłony radaru i nikt nie powinien mieć wątpliwości czy warto ją użyć. Komplet tzw. multimediów zamyka klisza z szybkami do HUDa. Wszystkie są zdublowane, co cieszy, bo wycinając takie elementy nie raz zdarzyło mi się, że wychodziły mi zbyt wąskie, co utrudniało montaż. Gdyby ktoś nie miał ochoty bawić się z klejeniem maciupkiej blaszki i takim samym kawałkiem kliszy, jest naturalnie kompletny HUD z plastiku, choć rzecz jasna wygląda on gorzej niż blacha.
Skoro już o uprzęży do fotela wspomniałem, to zatrzymam się przez chwilę przy tym elemencie. GWH i tym razem nie zawiódł, bo praktycznie niemal cała ramka P to części do zmontowania siodełka pilota. Mamy więc bardzo drobiazgowo odtworzone boki fotela i poduszki, jak i sporo innych elementów, z uwzględnieniem bardzo uszczegółowionych plecków urządzenia. To w istocie model w modelu, aczkolwiek jeśli miałbym wybierać, to pewne części (choćby pasy na nogi) wykonałbym z blaszki. Obawiam się bowiem, że takie nagromadzenie detali skupione w jednym punkcie może sprawiać dość „grube wrażenie”. Ale pochwalić należy taki pietyzm w oddaniu wszystkich niuansów tego elementu.
Zestaw, mimo iż duży i z mnóstwem części, nie sprawia jednak wrażenia przesadnie skomplikowanego w montażu. Co widać w instrukcji. A ta robi imponujące wrażenie, nie odstając tym samym od poziomu całego modelu.
Wydrukowana na grubym papierze kredowym bardziej przypomina broszurę reklamową produktu premium niż jakiegoś tam modelu. Dostajemy wygodną w użyciu książeczkę, z luźnymi okładkami i wnętrzem scalonym zszywkami. Okładka pełni nie tylko funkcję ozdobną, ale przede wszystkim prezentuje wykaz wyprasek i części, zaś na odwrocie dostajemy listę farb niezbędnych do malowania modelu, z numeracją Mr.Color oraz Vallejo.
Sama instrukcja to 24 kroki montażowe, przedstawione dość przejrzyście przy pomocy renderowanych grafik. I jest to mały krok do tyłu w porównaniu z grafikami rysowanymi. A to głównie dlatego, że w przypadku montażu drobnych elementów zwyczajnie trudno dopatrzeć się, gdzie te maleństwa mają być przyklejone. Co czasami może prowadzić do błędów w klejeniu albo przynajmniej niemałej konfuzji, gdzie i co ma być ze sobą scalone. Ja jednak od instrukcji wymagałbym precyzji w przedstawianiu takich informacji. Za to dostajemy bardzo dokładne instrukcje, co i jakimi kolorami malować. GWH w swoich starszych zestawach podchodził do tego aspektu, powiedzmy, że lekceważąco. Tutaj w zasadzie większość detali jest precyzyjnie i czytelnie oznaczona numerami farb, jakimi należy je pomalować. No i widać, że przed puszczeniem instrukcji do druku ktoś ją przeczytał, bo w przeciwieństwie do poprzednich modeli producenta, nie znajdziemy w pudełku erraty.
Jak malować wspomniane 6 wersji kamuflażu pokazują nam dwa wielkie, znakomitej jakości arkusze. Ogromne (wielkości pudła), dwustronne, bardzo czytelne. I ładnie, starannie wydrukowane na kredowym papierze.
Na koniec przyjrzyjmy się kalkomaniom. Dostajemy trzy duże arkusze nalepek, a to dzięki temu, że GWH podszedł pedantycznie do wszelkich napisów eksploatacyjnych i tabliczek znamionowych. Jak wspominałem, zestaw umożliwia wykonanie 6 różnych kamuflaży: 3 rosyjskich, jednego ukraińskiego i 2 chińskich. Każdy z nich jest szczegółowo rozrysowany na wspomnianych tablicach. Zasadniczo, każdy arkusz kalkomanii jest dedykowany do konkretnego celu. Pierwszy to oznaczenia i numery do poszczególnych malowań, drugi zawiera niemal same napisy eksploatacyjne i tabliczki, trzeci zaś to kalkomanie do uzbrojenia i kabiny.
Jest tych kalkomanii z kilkaset, trudno określić czy bliżej 400 czy 500. Wydrukowane są tak, jak to zwykł robić GWH. Nalepki są matowe i sprawiają wrażenie pokrytych bardzo cienkim filmem. Druk jest staranny, kolory czyste i soczyste, brak przesunięć barw czy jakichkolwiek innych felerów. Nieco gorzej jest z małymi napisami eksploatacyjnymi, które trochę się zlewają ze sobą. Przypomina to miejscami standardowe kalkomanie produkcji Eduarda, jednak wyższa jakość chińskich kalek jest zauważalna.
Nowy zestaw GWH nie zaskakuje znacząco. Kto wcześniej zetknął się z Su-35 lub Su-27UB tego producenta, ten wie, co go czeka. Modelarska znakomitość z najwyższej półki. No i fajnie, że nawet tak renomowany producent jak Great Wall Hobby, ciągle poprawia swoje modele i nieustannie podnosi jakościową poprzeczkę.
Dariusz Żak