1/72 BUGATTI 100P – SPECIAL HOBBY
BUDOWA
Linia tego rzadkiego (bo powstał tylko 1 prototyp, i to nigdy nie dokończony) samolotu zdecydowanie zwraca na siebie uwagę swoim smukłym kształtem. Utrzymana w stylu art deco stylistyka – jak wyczytałem szukając źródeł do budowy, została przez niektórych określona nawet jako ‘najseksowniejszy samolot świata’. Prawdopodobnie ta jego wyjątkowość i dziewiczość trochę się do tego przyczyniła, ale naprawdę muszę przyznać, że maszyna ma w sobie to ‘coś’ co czyni ją godnym kandydatem na miniaturkę w gablocie. Sprawdźmy czy możemy więc powiedzieć również o plastikowym odpowiedniku od Special Hobby, że jest to najseksowniejszy model świata.
Zdjęcie ze strony producenta przekładni do repliki
Kamilowi przypadła w udziale przyjemność zrecenzowania tej urokliwej miniatury, ja natomiast sprawdziłem ‘z czym to się je’, i muszę szczerze przyznać że niekiedy ziarna piasku zgrzytające między zębami odbierają radość z obcowania z jego pięknymi kształtami (kurczę, właśnie sobie zdałem sprawę że jako Bugatti, samolot i to jeszcze 100P cały czas operuję męskimi przymiotnikami odnoszącymi się do jego – widzicie!? – urody, przyznam, że jakoś mi z tym nie swojo, pozwólcie więc, że na potrzeby dalszego tekstu nadam mu – HA! Znowu – bardziej pasujące żeńskie imię. Może Yvette, niczym śliczna kelnerka z ‘Allo ‘Allo w seksownej bieliźnie, z selerm naciowym w ręku i pilotką? Tak, od teraz to ona, słodka Yvette). Jest to konsekwencja shortrunowości tego opracowania, co prawda jednego z nowszych, ale mimo wszystko posiadającego genetyczne ułomności takiego rozwiązania produkcyjnego.
Źródło: Wikimedia
Przygodę z budową zacząłem od przygotowania głównych powierzchni tej ślicznej płatowczyni. Przetarłem ją gąbką ścierną i poprawiłem wszystkie linie podziału ostrymi narzędziami. Miękki plastik świetnie znosi szlifowanie, ale przy trasowaniu trzeba już uważać żeby nie przedobrzyć z użyciem siły, musimy też pilnować precyzji przy ponownym ryciu linii. Usunąłem z niej wszystkie wypływki na krawędziach i wypiłowałem zbędne ślady po wypychaczach przeszkadzające w budowie.
Kolejnym krokiem było pozbycie się licznych wypływek z ramki z małymi detalami. Czułem się prawie jak przy budowie P7 z Army 😉. Zajęło to trochę czasu, ale cała drobnica była w końcu gładka.
Detale odwzorowujące fakty z prawej strony kabiny mnie nie przekonywały. Co ciekawe, z lewej wszystko było całkiem niezłe, więc postanowiłem pobawić się tylko jedną z nich.
Poprawiłem je za pomocą wyciągniętej ramki i małego wiertła.
Odtworzyłem też otwory w siedzisku i uplasowałem tam bardziej akuratny rozmiarem drążek, względem tego co przewidział producent.
Małym frezem dokonałem poprawek na pedałach orczyka, a trochę większym poprawiłem filigranowe w naturze, a siermiężne w plastiku, detale mocujące tablicę w kokpicie.
Podszlifowałem też wylot powietrza w miejscu na dyfuzor, aby jakikolwiek prześwit był widoczny.
Yvette nie ma żadnych dodatków fototrawionych, dlatego przy pasach musiałem posiłkować się zapasami pozostałymi po innych modelach oraz starej dobrej taśmie Tamiyuni. Podobnie zresztą uczyniłem z kalkomaniami których również przy niej nie znajdziemy. Na tablicę, powycinałem zegary wygrzebane w moich zbiorach resztek po nalepkach.
Gdy wszystkie części były z grubsza gotowe, zabrałem się za kompletowanie kokpitu. Instrukcja oraz umieszczone w plastiku podcięcia na jej elementy nie pomagają niestety przy precyzyjnym układaniu w nich niezbędnych części. Trzeba pasować na sucho przed posmarowaniem klejem. Całość zapodkładowałem surfacerem…
… i trysnąłem docelowym kolorem wymieszanym na oko względem zdjęć oryginału z muzeum.
Inne niż czerwone detale wymalowałem akrylami Vallejo i niebieskiej Hataki. Czy wspominałem już o pasowaniu detali w kokpicie przed klejeniem? Przekładnia – jeden z głównych elementów, który będzie bardzo widoczny przez owiewkę – nie mieściła się w zaprojektowanym dla siebie miejscu. Potrzebne były ingerencje w burty, za pomocą elektronarzędzia.
Dopiero gdy je trochę posmyrałem frezem, dostały trochę luzu i wihajster jakoś się zmieścił do środka. SH jako prawdziwy weteran modelarskiego rzemiosła przewidziało opcję z kręcącymi się śmigiełkami (co prawda tylko w jedną stronę, ale zawsze). Niestety projektant chyba zapomniał przy obliczaniu potrzebnej przestrzeni kalkulatora, bo ja nie znalazłem w środku miejsca na trzpień do tego przeznaczony, no ni chuchu, za ciasno, nie wejdzie. Gródź dziobowa ściśle styka się ze ścianą przekładni.
Po wygibasach w kabinie nadszedł czas na wygibasy z bryłą. Trzeba było naprawdę niezłej siły aby wszystko jakoś połapać. Na zewnątrz kleiłem cienkim klejem, ale w środku posmarowałem, i to całkiem grubo bardziej agresywnym specyfikiem z nadzieją, że jakoś złapie i nie popuści.
Gdy klej wiązał, zabrałem się za wnęki podwozia. Żywica całkiem nieźle siadła w swoim miejscu na dole płata.
Góra już tak nie bardzo, znowu było potrzebne borowanie w celu odchudzenia plastików.
Wygibasów ciąg dalszy – aby połapać płat z kadłubem kleiłem go na dwa razy. Najpierw przykleiłem przednie części skrzydeł, a gdy klej złapał naciągałem resztę. No nie powiem, żebym był usatysfakcjonowany rezultatem, który osiągnąłem. Ciekawe zjawisko wystąpiło nad żywicznymi wnękami, z obu stron górne powierzchnie skrzydeł po prostu sobie pękły, malowniczo tworząc pokaźnych rozmiarów rozpadlinę, za to całkiem równo i symetrycznie.
W większe szczeliny powtykałem więc płytki HIPSu.
Jak na złość sklejony wcześniej według kroków z instrukcji element ogona też nie chciał pasować.
Gdy nagle zobaczyłem… TO!
…
Motyla noga! W związku z nie tak krótką przerwą wakacyjną która nastąpiła przy pracy nad modelem, najzwyczajniej w świecie po powrocie do budowy zapomniałem w kadłub przed jego zamknięciem wkleić dyfuzor. Po zastanowieniu czy są szanse na wpuszczenie go po lekkiej modyfikacji od góry, doszedłem do wniosku, że nie ma wyjścia, trzeba wyciąć kawałek grzbietu – biedna Yvette.
Ogon za to wymagał tylko rozklejenia przy pomocy cienkiego kleju i drobnego szlifowania.
Szramy po cięciach zasklepiłem wyciągniętą nad płomieniem ramką.
Pracę z nie tak jeszcze seksowną bryłą zacząłem od nawiercenia wlotów powietrza (jak zauważycie okleiłem też owiewkę aby nie uszkodzić jej przypadkiem na kolejnym żmudnym etapie).
SZLIFOWANIE, mnóstwo szlifowania, po całości, głównie gąbkami ściernymi o różnej gradacji aby połapać ze sobą wszystkie powierzchnie. W większości przypadków za szpachlę posłużył mi klej CA, którym systematycznie uzupełniałem ubytki.
Osłony goleni nie grzeszyły delikatnością, zdjąłem pilnikiem jakąś połowę z ich objętości.
Podobnie mocowanie kół w goleniach, plastik w tej grubości aż krzyczał o podmianę, zastąpiłem go więc kawałkiem aluminiowej blaszki po napoju i dokleiłem z cynowego drutu 0,25mm imitację przewodów hamulcowych.
Po etapie szlifowania nadszedł czas na poprawianie zatartych linii i wyciągnięcia szczegółów. Dodałem też nieliczne nitowanie (fun fact – za mapę siatki nitowania posłużył rysunek z boxartu).
Gdy wszystko było gotowe nadszedł czas na weryfikację połączeń warstwą surfacera, i tam gdzie było to konieczne kolejnych napraw dokonałem białą szpachlówką Tamiya.
Po ponownym przeszlifowaniu dokleiłem ostanie żywiczne detale, które przeszkadzały by wcześniej w obróbce zgrubnej i nałożyłem już finalną warstwę podkładu szarym Surfacerem 1000. Dopiero teraz podmieniłem maski na kabinie na docelowe. Yvett była gotowa do malowania.
W związku, że była to maszyna wyścigowa doszedłem do wniosku, iż klasyczny preshadeing, czy nagminnie wykorzystywany przeze mnie marmurek nie będzie tu dobrze wyglądał i będzie uwypuklał nie ten efekt o który mi chodzi. Postanowiłem pójść w płynne przejścia gradientami. Pierwszym krokiem aby uzyskać bazę o odpowiednim nasyceniu było spryskanie całości srebrnym C8 od Mr. Hobby.
Kabina w tylnej części dostała też inny odcień, gun metal od AK
Po ponownym zamaskowaniu szoferki (bo ramy osłony były w srebrnym kolorze) nadszedł czas na kolor bazowy. Instrukcja podaje odcień koloru który nie koniecznie pasuje do muzealnego egzemplarza na którym się wzorowałem, dlatego wymieszałem z kolorów poniżej coś, co w mojej ocenie było bardziej zbliżone do ‘bugatti blue’.
Najjaśniejszego koloru z mieszanki bazowej użyłem jako rozjaśnienia. Do malowaniu poszczególnych paneli i sekcji modelu użyłem ‘szybkiej’ maski z kartki papieru, gdzie nie gdzie w specyficznych zakamarkach podpierając się też kawałkami taśmy maskującej. Docelowy efekt uzyskałem natryskując mocno rozcieńczoną farbę z dość sporej odległości (około 20cm) pod ostrym kątem celując w krawędź maski. Nie przejmowałem się na tym etapie odkurzem w niepożądanych miejscach, czy zbyt silnymi kontrastami na niektórych powierzchniach, mając na uwadze poprawki w kolejnych krokach procesu lakierowania.
Obrabiając zdjęcia do relacji wyłapałem małego burchla z kleju, który jakoś mi umknął przy procesie podkładowania, zdarza się. Za pomocą debondera, małym pędzelkiem aby ograniczyć szkody starłem wypłynięty klej. Niestety środek jest zabójczy dla farby, dlatego trzeba uważać aby nie zniszczyć zbyt dużej powierzchni.
Zamaskowałem ten fragment i powtórzyłem dla niego cały proces malowania.
Kolejnym krokiem było wymalowanie cieni mieszanką pozostałych dwóch kolorów bazowych w proporcji 1:1.
Całość zgasiłem i zunifikowałem warstwą clear blue od Tamki…
…i zabezpieczyłem warstwą błyszczącego lakieru.
Przysyła pora na wnęki podwozia. Zamaskowałem otwór i jako bazy pod drewno użyłem desert yellow.
Brązowymi farbami olejnymi zrobiłem ‘biedronkę’ i lekko zwilżonym w white spiricie pędzelkiem roztarłem kropki.
Przykleiłem golenie i zabrałem się za wash-a, którego przygotowałem z olejnej Dark sea blue rozieńczonej w X20
Jako seksowny samolot wyścigowy postanowiłem zostawić Yvette bez żadnych śladów eksploatacji. Tym sposobem model był gotowy.
Mimo – na pierwszy rzut oka – niewielkiej ilości części i nie skomplikowalności zestawu, miniaturka tego seksownego samolotu wymaga jednak sporo pracy. Cóż, że model jest wydany w roku 22, mamy do czynienia z typowym dla wczesnego SH shortrunem, gdzie poprawne dopasowanie do siebie wszystkich elementów leży po naszej stronie, co wymaga miejscami niemałego samozaparcia. Bugatti od Special Hobby zdecydowanie dedykowany jest zaawansowanym modelarzom, jednak jego nietypowa konstrukcja i oryginalna sylwetka, z pewnością ubogacą nie jedną kolekcję wyścigowych maszyn początku XX wieku.
Łukasz Kulfan